Dziennik Randala - część I

 Słońce osiągało już zenit, gdy przed oczami naszej piątki rozpostarła się panorama niewielkiej wioski, z odgłosami codziennego gwaru dobiegającymi ze znajdującej się nieopodal karczmy. Spojrzeliśmy po sobie, niemo wyrażając jednogłośną decyzję o skierowaniu swych kroków właśnie do niej.

Widok, gdy nasza drużyna stanęła w progu, musiał być – zaiste – niecodzienny. Bo też i jak innymi słowy określić naszą piątkę, zebraną naprędce wespół przez Gildię i wysłaną do wykonania zadania zleconego przez wójta wioski? Na dodatek z pokryciem tak niskim, iż przy przekazaniu owego nasz posłaniec z trudem powstrzymywał śmiech, a z jego wzroku wyczytać można było, iż żadnej zorganizowanej drużyny nie warto w tak niszowe zlecenie angażować? Pół-ork z przypiętym do pasa niewielkim sztyletem, dzierżący w dłoniach łuk pół-elf, gburowaty, patrzący na wszystkich z wysoka barbarzyńca z przytroczonym na plecach wielkim toporem, młodziutka, na oko wciąż nastoletnia bardka nosząca przy pasku rapier i ja – uzbrojony w długi miecz i tarczę paladyn. Tak – widok zdecydowanie niecodzienny.

Karczmarka Elizabeth – dla najlepszych klientów Ellie, jak sama się przedstawiła – w okamgnieniu rozdysponowała dla nas wszystkich kwaterunek i po ulokowaniu za potężnym litym stołem zaserwowała sute jadło i wzmacniane właściwym dobrem napitki tak znakomite, że nie przyniosłyby ni krzty wstydu najlepszym jadłodajniom w Baldur’s Gate.

Siedząc nad posiłkiem, bardka starała się dowiedzieć nieco więcej o pozostałych towarzyszach – kierując się w stronę wioski, nie zamieniliśmy ze sobą więcej aniżeli paru słów odnośnie celu naszej podróży. Nikt nie kwapił się do zbyt szybkiego socjalizowania, choć podświadomie wszyscy zapewne zdawaliśmy sobie sprawę, że do takiej konwersacji w końcu dojdzie. Niemniej, z początku prawie żaden z nas nie wydusił ni jednego dźwięku. Prawie – z wyjątkiem barbarzyńcy.

- Xsarvo. I tyle Wam na razie wystarczy. Nie chcę mieć z Wami nic więcej wspólnego dopóki nie udowodnicie swej wartości w walce. – żółte, nieco świecące oczy z pionowymi źrenicami omiotły wszystkich po kolei, na chwilę zatrzymując się na dziewczynie. Chyba tylko dlatego, że zagaiła rozmowę, Xsarvo spojrzał na nią nieco łagodniej niż na pozostałą trójkę.

Ten chłodny, potrafiący przeszyć ton wywoływał dreszcze. Mało tego, był on przepełniony wyższością, nieznośnie drażniącą moją podświadomość i wywołującą powrót do najmniej chętnie wspominanych dni. Dni bólu, wylizywania się z dotkliwych ran i nieznośnego poczucia kompletnego zawodu.

Na szczęście dla całej reszty, świetnej jakości alkohol w naszych kuflach zadusił wyżej wymienione w zarodku i spowodował, że nasze zdolności socjalnej konwersacji wróciły do względnie pojmowanej normy, pozwalając na nieco bliższe zaznajomienie się. Pół-elfi łucznik objawił się nam jako Ragnar, wymieniający z nim uprzejme docinki, wskazujące na wspólną przeszłość, pół-ork cicho mruknął imię Mole, a dziewczyna z uśmiechem przedstawiła się jako Mara. – A Ty? – zwróciła się do mnie, odrzucając jasnorudy warkocz do tyłu i próbując prześwidrować mnie wzrokiem.

- Randal Astor. Do Waszych usług. – skłoniłem się lekko. Może i byliśmy drużyną zebraną „na moment”… ale czy musiało oznaczać to, iż nie możemy zadzierzgnąć choćby minimalnej więzi porozumienia? – lekki szum wypitego trunku w głowie nie zakłócił jeszcze mej trzeźwości logicznego pomyślunku.

Mimo iż przebyty dystans wymagał od nas odnowienia sił, żadne z nas nie kwapiło się jeszcze do odwiedzenia wydzielonego kwaterunku. Jedyna Mara wstała ze swojego miejsca i, wymieniwszy kilka uprzejmości z karczmarką, weszła na scenę, wyciągając po chwili lirę i przepełniając karczmę mile pieszczącymi uszy dźwiękami spokojnej melodii. Mimo iż widać było, że ludziom w wiosce się nie wiodło najlepiej, dziewczynie udało się zebrać kilka miedziaków za swój repertuar.

Po zasłużonym odpoczynku (i paru kolejnych łykach wyżej wspomnianych trunków) dokonaliśmy szybkiego przegrupowania i w akompaniamencie promieni chowającego się za horyzontem słońca skierowaliśmy się w stronę budynku, w którym rezydował wójt Albert. Ten bez większych dygresji opisał nam przydzielone zlecenie – wyglądało na to, iż na miejscowym cmentarzu od jakiegoś czasu zaczęli grasować nieumarli. Mało tego, miały one nie ograniczać się do terenu nekropolii, przez co w niewyjaśnionych bliżej okolicznościach swoich dni miało domniemanie dokonać już kilka osób. Kończąc swój wywód, włodarz dał swoje przyzwolenie na zachowanie wszelkich znalezisk podczas wykonywania zadania.

Więcej konkretów miał podać nam miejscowy grabarz, człowiek noszący miano Raul. Jego wypowiedź jednak nie wniosła do posiadanych informacji ni krzty więcej niż to, co już wiedzieliśmy. Według jego opowieści, na cmentarzu poza miejscowymi pogrzebami nie można było uświadczyć żywego ducha, nieżywego już nie pomnąc. Na wyraźne zapytanie, czy jego zdaniem wioska wymyśliła sobie problem z nieumarłymi, odparł iż jego oczom nie rzuciło się w oczy absolutnie nic tegoż pokroju… jedyne co mogliśmy dopisać do naszych zdobyczności, to Ragnar twierdzący, iż z kwatery Raula dochodzą niepokojące dźwięki. Ekspresja tegoż ostatniego i jego zmarszczony nos nie pozostawiały jednak żadnej wątpliwości – grabarz nie życzył sobie dalszego nagabywania, a już na pewno nie rewizji swej chaty. Ani wypuszczania w jego kierunku alkoholowych wyziewów, które były co prawda niewidocznym, acz wyczuwalnym (dosłownie) dowodem naszej wizyty w karczmie.

Wchodząc na teren cmentarza, zostaliśmy pogrążeni w spowijającej cały świat ciemności nocy. Xsarvo jako pierwszy rychło pomaszerował przed siebie, nie oglądając się na nas. Ragnar i Mole stanęli nieco z tyłu, spokojnie kręcąc głowami i rozglądając się po terenie wymieniając cicho uwagi, natomiast Mara przystanęła u mojego boku i, jakby widząc zafrasowanie na mojej twarzy, bezszelestnie wyciągnęła swój rapier, rzucając na niego zaklęcie, dzięki któremu broń zaczęła iluminować łagodnym światłem rozświetlającym naszą najbliższą okolicę.

Po kilkunastu krokach trafiliśmy w sam środek pierwszej potyczki, w którą wdał się nasz gburowaty towarzysz – dzierżąc swoją broń, fechtował się on z kilkoma szkieletami które wyrosły prawie że znikąd. Wyglądało na to, że nasz kopidołowy „informator” próbował wywieść nas w pole swoją pozorną niewiedzą. Nie zastanawiając się długo, skoczyłem w wir walki na pomoc Xsarvo, nie bacząc na to, że oddalając się od bardki tracę widoczność i tłukąc na ślepo gdzie tylko zdawałem się słyszeć głuchy odgłos poruszających się ożywionych kości.

Po kilku chwilach takiego fechtunku miejsce, w którym stałem, zdawało się pojaśnieć, a kątem oka błysnęło mi coś złotego na wysokości oczu Xsarvo. Chwilę później ten, niczym straciwszy wszelkie zdroworozsądkowe odruchy, zaczął młócić toporem krusząc na drobiny nacierające na nas szkielety. I wszystko byłoby znakomicie, gdyby nie to, że w swoim zaślepieniu w pewnym momencie jego potężny zamach, mimo iż zdawał się być wycelowany w próbującego pchnąć mnie swoim mieczem kościotrupa, cudem uniknął mej głowy i potężnie trafił w bok. Do teraz na samą myśl o tej chwili moje ciało przechodzą ciarki – cios był tak potężny, że praktycznie złożył mnie wpół i pozbawił dechu w piersi. Bogowie, strach pomyśleć, jak fatalne mogłoby być celniejsze uderzenie…

Niemniej, kolejna fala nieumarłych nie dawała czasu na nadmierne dygresje. Na domiar tego, kilkoro z nich wykazało się cząstką wciąż funkcjonującej inteligencji i próbowało zaatakować Marę i Ragnara za naszymi plecami; szczęściem oboje w porę wyczuli zagrożenie i stanęli w szranki z oponentami. Kątem oka między jednym celnym ciosem a drugim udało mi się dostrzec Xsarvo odwracającego się w stronę reszty drużyny, uśmiechającego się pod nosem... i poprawiającego swe ciemne włosy. O bogowie – byliśmy w środku niebezpiecznej jatki, na samym przedzie mieliśmy praktycznie po dwóch adwersarzy na głowę, a ten barbarzyńca poprawia sobie fryzurę… nie ustając w swych wściekłych piruetach z toporem, przed którym to raz po raz uchylałem się dla własnego bezpieczeństwa.

Ścinając jednemu z nieumarłych zgniły łeb, odwróciłem się w stronę bram cmentarza, gdzie zastał mnie widok co najmniej zaskakujący – oto Mole, z racji swej postury niewiele większy od ogradzającego plac płotu, próbował w co najmniej nieudolny sposób przeskoczyć go, pomimo iż do dyspozycji miał otwartą furtę kilkanaście stóp dalej… jednakże kiedy już dokonał tej jakże wymagającej niemałych akrobatycznych zdolności rzeczy, postanowił dobitnie udowodnić, iż niesławny „ognisty podmuch” to nie są zaledwie mrzonki.

Dziękować bogom, po dwóch większych zastępach adwersarzy dobicie resztek pełzającego po powierzchni truchła było czystą kwestią kilku celnych ciosów i spopielenia resztek falą ognistego podmuchu, przemieniając je w efektownie zwęglony nawóz dla tutejszej gleby. Napotykając wzrok Mary, podchodzącej do mnie i Xsarvo, widziałem nieme pytanie: dlaczego ktoś nie mógł zostawić w spokoju zmarłych, którzy kiedyś byli ludźmi, mieli swoje życie i plany na nie, tylko w tak bestialski sposób przywracać ich do życia… o ile tę straszliwą formę wegetacji można w ogóle było nazwać życiem?

Z dywagacji nad tą kwestią wytrącił nas głos Xsarvo. Żółtooki barbarzyńca przyznał, iż mylił się co do Mary. Nie dziwiło mnie to zanadto, wielu mogło uznać iż tak młoda dziewczyna nie jest zahartowana w bojach. O, jakże w tej chwili się mylili, jeśli wierzyć ilości zwęglonych prochów u jej stóp, pozostałych po nieumarłych, którzy ugięli się pod ostrzem rapiera.

Mara wydusiła z siebie, że „w końcu musi sobie jakoś radzić”, ucinając temat. Bez kolejnych dygresji rozejrzeliśmy się po terenie nekropolii, by odkryć zejście do podziemnych krypt pod jednym z sarkofagów wyciosanych z kamienia. Zejście do środka powitało nas charakterystycznym zapachem stęchlizny. I bez dotykania ścian można było zauważyć, że wilgoć w tym miejscu jest tak duża, iż kamienie pokrywają się lśniącą warstwą wody, a całe katakumby nie mają kilkudziesięciu stóp przestrzeni, sądząc po mocnym echu niosącym odgłos naszych kroków gdzieś daleko.



Katakumby co prawda były miejscem dla zmarłych – niestety nie tylko tych śpiących snem wiecznym. Kilka szkieletów doszło do – jakże nietrafnego – wniosku, iż dobrym pomysłem będzie zaatakowanie piątki żyjących, którzy mieli czelność zapuścić się w głębię krypt. Ich pogląd szybko został zweryfikowany kilkoma celnymi ciosami i strzałami. Dużo gorsza niespodzianka czekała na końcu korytarza, w odosobnionej komnacie – upiór, z którym przyszło nam stanąć w szranki tuż po poruszeniu płyty tamtejszego grobowca, był wyjątkowo oporną istotą, trafienie której nie zostawiało miejsca na bezmyślne posunięcia „kupą, drużyna”. Bogowie, dzięki że Xsarvo już od wejścia do komnaty wyczuł bijącą z sarkofagu magię nekromancką, co tylko utwierdziło nas by nie opuszczać naszych ostrz. Nie była to prosta potyczka – w kulminacyjnym momencie omal nie straciliśmy Mole’a, którego o włos minął cios tej przeklętej zjawy… tak jak na powierzchni, nieco lepsza celność naszego oponenta i piątka zmieniłaby się w czwórkę.

Jak się okazało po odchyleniu płyty nagrobnej do końca, sarkofag był miejscem wiecznego spoczynku tutejszego bohatera, również paladyna. Na szczątkach leżał także kunsztowny miecz – widać było, iż wysiłku i precyzji nie szczędzono przy wykuciu tegoż dzieła kowalstwa bitewnego. Szkoda tylko, że nasz barbarzyńca niewiele myśląc obwieścił wszystkim dookoła, iż w myśl podanej przez wójta instrukcji bierze miecz dla siebie zgodnie z zasadą „znalezione – nie kradzione”. Spotkało się to z ostrą obiekcją moją i Mary – wiele rzeczy byłem w stanie zrozumieć, ale bezczeszczenie ciała zmarłego przez rabowanie jego grobowca?! W życiu nawet nie pomyślałbym o takim bluźnierstwie!

Pomimo naszego zdecydowanego sprzeciwu, reszta drużyny nas przegłosowała, co wynikiem trzy do dwóch skończyło się tym, iż Xsarvo z wymalowanym na twarzy butnym zadowoleniem zamachnął się parę razy trzymaną w ręce "zdobyczną" bronią, nie zważając na moje mordercze spojrzenie ani na grymas malujący się na twarzy Mary.

W tym momencie opadło z nas całe ciśnienie wywołane dotychczasowymi starciami. Jednogłośnie zadecydowaliśmy o przerwie, by zregenerować nieco sił. Opadłem ciężko pod ścianę, wspierając się na uprzednio wbitym w szczelinę między kamieniami mieczem i przymykając na chwilę oczy. Do mych uszu dobiegła delikatna, uspokajająca melodia – to Mara wyciągnęła swoją lirę i zaczęła grać, walcząc z wszechobecną ciszą.

To jest jednak dopiero pierwszy korytarz który przemierzyliśmy, wiem że dane jest nam przetrząsnąć całe katakumby. Jeśli to był zaczątek, to mam nadzieję że dalej nie będzie gorzej. Nawet jeśli w przeszłości nie z takimi rzeczami się walczyło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz