Trzask palonego drewna, charakterystyczny zapach pieczonego mięsa i swąd dymu drzewnego atakują moje nozdrza z pełną mocą, gdy siedzę przy naszym małym obozowisku, korzystając zarówno z blasku bijącego od ognia, jak i światła rapiera Mary, która to wspaniałomyślnie – choć bez jednego słowa – zgodziła się użyczyć mi go celem napisania tych słów. Bo i co też powiedzieć, skoro tak słono przypłaciliśmy ostatnie wydarzenia?
Zacząć jednak należy od chwili, gdy dokonawszy pozbawienia pająka – bądź też, jak to Mole z Ragnarem ujęli, gigantycznej pluskwy – życia i odnowiwszy nasze siły, ruszyliśmy z powrotem do komnaty, gdzie domniemanie spoczywał bohater wioski. „Ruszyliśmy” byłoby tu jednak określeniem na wyrost – podczas gdy czwórka z nas zmierzała w ową stronę spokojnym krokiem, tak nasz żółtooki towarzysz wychodził jeszcze dalej przed nas… z jednej strony wyglądało to tak, jakby chciał nam chyżo przewodzić, jednak widząc zawiedziony wzrok bardki i niezauważalnie zaciskające się dłonie wiedziałem, że w tym zachowaniu kryje się drugie dno – Xsarvo uciekał. Uciekał jakby w obawie przed lawiną pytań po całym incydencie w komorze pająka.
Widziałem po tych gestach, że Mara chce dogonić barbarzyńcę, docisnąć go do ściany i zadać te wszystkie pytania, które nią targały, acz jak gdyby powstrzymywała się dosłownie w ostatnim momencie, ukradkiem zerkając na mnie. Implikacja była jednoznaczna – gdyby nie to, iż dziewczyna zapewniała dzięki swym czarom źródło światła dla nas obojga i nie chciała zostawiać mnie samego w mroku, już dawno ruszyłaby do przodu.
Przekraczając ponownie próg komnaty z grobowcem, nasze kroki powiodły nas prosto do zakutej stalą drewnianej klapy, którą to wcześniej pozostawiliśmy samej sobie. Stanęliśmy nad nią, debatując szybko, cóż winniśmy uczynić dalej.
- Zejście jest małe, więcej jak jedna osoba naraz nie zejdzie. Co robimy? – głos Ragnara dawał wyraźnie znać, iż ten czeka na naszą decyzję.
- Ja pójdę pierwszy. Mara niesie światło, więc zejdzie za mną, dopiero potem wy. – Xsarvo nie tracił ni chwili na rozplanowanie, jednocześnie chwytając za skobel klapy i ciągnąc w górę.
W tym samym momencie, w którym rzeczona klapa rozwarła się na oścież, w naszą stronę jakoby ze swoistej katapulty wystrzelił ładunek jakiejś dziwnej mazi.
- PADNIJ! – z tymi słowy wszyscy rzuciliśmy się na boki. Dosłownie w ostatniej chwili; gdy tylko odwróciliśmy się w stronę przeciwległej ściany, dostrzegliśmy jak miejsce ochlapane ową breją momentalnie ciemnieje, a sama maź z sykiem spływa w dół.
Spojrzałem szybko po moich kompanach; nikomu na szczęście nic się nie stało, jedynie Xsarvo z obrzydzeniem strzepnął kawałek brei z miecza, a Mara ze zmarszczoną brwią przyglądała się swojemu płaszczowi, w którym kilka kropel wyżarło przypalone na brzegach dziury.
- Było blisko… - mruknęła rudowłosa, zawijając przypalony kawałek płaszcza i spoglądając w dziurę. – Więc? Schodzimy?
Tedy jedno po drugim zeszliśmy na niższy poziom podziemi. W korytarzu już czekał na nas komitet powitalny złożony z kilku szkieletów, jednak po walce z olbrzymim pająkiem, widmem i zastępem nieumarłych ta grupka adwersarzy była zdecydowanie snadnym zadaniem. Kierując się w głąb holu, nasze oczy dojrzały w końcu duże, dębowe wrota.
- Odsuńcie się. Te powinny się poddać bez oporu. – postanowiwszy powtórzyć próbę z wyższego poziomu, ponownie wziąłem rozbieg i z pełną mocą mojego kopnięcia wpadłem w drzwi, licząc że ustąpią i z trzaskiem uderzą o przeciwległą ścianę.
Niestety, bogowie ponownie zadrwili z mojej osoby. I to z nawiązką.
Wrota nie poddały się mocy uderzenia, roznosząc falę głuchego łoskotu po całym korytarzu i skutecznie wytłumiając cały impet. Jedynym pocieszeniem pozostał dla mnie fakt, iż nie odleciałem od nich lądując na podłodze niczym wyżęta szmata w wiadrze.
Cóż mi z tego, skoro drzwi ułamek sekundy później miotnęły we mnie zaklęciem gromu tak potężnym, że rzuciło mną prosto w kąt przy jednej ze ścian ładnych kilkanaście stóp do tyłu. Oszołomiony, zamrugałem kilka razy – wydawało mi się, że świat kręci się wokół mnie z potworną szybkością, a moi towarzysze rozmywali się przed oczyma, mimo że stali parę stóp ode mnie.
Ragnar pokręcił głową na moje odczyny, podszedł do drzwi, wyciągnął ze swej kalety wytrych i po chwili majstrowania przy zamku odwrócił się do nas z uśmiechem, gdy ten ustąpił z głośnym kliknięciem.
Potrząsnąłem ponownie głową, wstałem przykładając swoją dłoń do miejsca, w które ugodziło zaklęcie i skupiając się na uleczeniu rany, po czym upewniwszy się, że ta zasklepiła się w pełni, całą gromadą wpadliśmy do pomieszczenia strzeżonego przez dębowe wrota.
O bogowie… teraz, gdy o tym myślę, zastanawiam się dlaczego nie byliśmy ostrożniejsi. Te zastępy adwersarzy, które napotkaliśmy do tej pory, powinny były solidnie dać nam do myślenia nad tym, dlaczego puste pomieszczenie było strzeżone przez zazbrojone magiczną pułapką drzwi…
Wtedy było jednak za późno. Ledwie ostatnie z nas przestąpiło próg, wrota z łoskotem zatrzasnęły się same z siebie, a na środku komnaty zmaterializowała się kolejna zjawa. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się, skąd u nas wzięła się taka pewność siebie odnośnie tego starcia… jako że dosłownie moment wcześniej mierzyliśmy się z podobnym oponentem, otoczyliśmy zjawę ze wszystkich stron i jęliśmy wyprowadzać kolejne ciosy. I wystarczyła jedna chwila, by cała nasza pewność uszła z nas niczym para z kotła… Żaden z naszych ciosów nie imał się zjawy. Wręcz odwrotnie, uderzenia zdawały się ranić nas samych. Ragnar i Mole trafili się wzajemnie z taką mocą, że obaj o mało nie zeszli z tego świata, Mara przycięła się własnym rapierem w rękę, a moje potężne uderzenie mieczem przeszło na wylot i trafiło prosto w moją własną stopę.
Walka ta – o ile można było nazwać ją w ogóle walką – zdawała się nie mieć jakby swego końca, działając nam na nerwy coraz to mocniej i powodując, że w naszym zaślepieniu ciosy mimo iż coraz potężniejsze, tym bardziej nie trafiały w oponenta. W tym właśnie momencie Mara wydała z siebie swoiste prychnięcie – tak jakby nie wiedziała, czy z tej frustracji śmiać się, czy płakać. To spowodowało, iż zjawa skierowała swój upiorny wzrok prosto na rudowłosą, która urwała w pół tonu, a sekundę później osuwała się po ścianie, gdzie miotnął nią cios wymierzony przez naszego adwersarza. Niewiele myśląc, rzuciłem się w jej stronę, kładąc dłonie na jej ramionach i rzucając czar uleczający.
- Sama potrafię o siebie zadbać… - burknęła naburmuszona bardka, choć jej nieco mętny wzrok wskazywał, że nadal jeszcze nie doszła w pełni do siebie po sile uderzenia.
- Tak, tak, wszyscy o tym wiemy. – uciszyłem ją w pół słowa, posyłając jej lekki uśmiech i pomagając jej wstać. Dziewczyna potrząsnęła głową i skinieniem dała do zrozumienia, że czuje się już na tyle dobrze, by wrócić do walki.
Nadal podtrzymując dziewczynę, odwróciłem się w samą porę, by ujrzeć jak sfrustrowany Xsarvo z pełną mocą wyprowadza cios w kierunku zjawy. Ten jeden gest ze strony naszego towarzysza był niczym lont podpalony na armacie – Mara wyplątała się z moich rąk, ponownie podnosząc rapier i wyprowadzając pchnięcie, a i ja sam uniosłem miecz i rzuciłem się w kierunku oponenta, uderzając celnym zamachem. Mara jednak nie odpuściła – w szybkim tempie wyprowadziła kolejne uderzenie powodując, iż zjawa rozpierzchła się z głuchym świstem.
Odzyskawszy rezon, rozejrzeliśmy się po komnacie. Jedyną rzeczą, która mogła nas zainteresować, była prowadząca w górę drabina. Bez słowa wszyscy aprobowaliśmy, iż należy sprawdzić, dokąd owa prowadzi.
Wespnąwszy się na górę tuż za Xsarvo, który bez wahania podniósł drewnianą klapę okrywającą właz, rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu, w którym się znaleźliśmy. Mały, drewniany pokoik i jego wyposażenie – taczka, worki z ziemią, kilka skrzyń, duża beczka – wskazywały, iż znajdowaliśmy się w schowku.
Napotkawszy wzrok Mary, a następnie Ragnara, zgodziłem się z ich niemą myślą – ewidentnie znajdowaliśmy się w domu grabarza. Widząc, jak Xsarvo kiwa głową w stronę dziewczyny, potwierdzając jej zdanie, zacisnąłem zęby – konfrontacja była nieunikniona.
W tym momencie Xsarvo przyłożył palec do ust, nakazując być cicho, po czym ostrożnie wyszedł przez drzwi, niezauważalnie drugą ręką pokazując nam gest „po cichu i za mną”. Ostrożnie, aby nie narobić hałasu, wyszliśmy jedno po drugim, stając kawałek za barbarzyńcą i kierując wzrok ku stojącej przed rozpalonym kominkiem postaci.
- A więc udało Wam się wyjść… - głos Raula był znacznie bardziej chrapliwy i nieprzyjemny niż podczas naszego pierwszego spotkania, przywodząc na myśl stępiałe opiłki żelazne trące o szkło. Sam zainteresowany nawet nie odwrócił się w naszą stronę, nadal gapiąc się w ogień.
- A więc jednak… chodzące trupy na cmentarzu… to Twoja sprawka. – kątem oka zauważyłem, jak Xsarvo poprawia chwyt na mieczu. Spojrzałem do tyłu – mina naszej rudowłosej towarzyszki wyrażała całe multum emocji, jednak przerażenie, najpewniej na myśl, co ten… trudno mi tu było znaleźć określenie, bo człowiekiem grabarza z pewnością nazwać nie było można… chciał zyskać na terroryzowaniu wioski? Ekspresje Ragnara i Mole’a nie pozostawiały wątpliwości – obu z nich brzydziło to, co grabarz zrobił, i gotowi byli rozerwać go na strzępy.
- I naprawdę myślałeś, że kupimy Twoją bajeczkę o tym, że nic tu się nie dzieje? Że cała wioska sobie tę historię zmyśliła? Że nieumarli pojawili się sami z siebie jeśli już? – w tym momencie złość podburzyła moje nerwy na tyle, że stanąłem ramię w ramię z Xsarvo i z metalicznym szczękiem wyciągnąłem swój miecz, oskarżycielskim gestem kierując go w stronę Raula.
- Sami z siebie? Nie… to ja sam ich stworzyłem! – w tym momencie grabarz odwrócił się w naszą stronę. To, co zobaczyliśmy, utwierdziło nas w przekonaniu, że nie mieliśmy do czynienia z człowiekiem, lecz czymś, co go przypominało.
Czarne szaty okrywające większość ciała.
Poorana zmarszczkami i bliznami ciemnoczerwona skóra.
Czarne oczy bez białek, tęczówek i źrenic, pełne nienawiści i odrazy.
Kwadratowa szczęka, ostro zarysowany podbródek, smoliście czarne włosy zaplecione w dwa warkocze i dwa wystające z tyłu głowy rogi.
Miotający się pod krajem szat ogon.
Diabelstwo…
W tym momencie nasz żółtooki towarzysz stracił jakiekolwiek resztki cierpliwości i rozsądku i z rykiem rzucił się naprzód wykonując jednocześnie potężny zamach. Niewiele myśląc, rzuciłem się naszemu gburowatemu kompanowi na odsiecz, a tuż za mną Ragnar i Mara, otaczając ten przeklęty diabelski pomiot ze wszystkich stron. Jedynie Mole trzymał się nieco na uboczu, preferując uderzenia swoimi urokami z dystansu.
Wszyscy byliśmy pewni siebie. Aż nazbyt… Bogowie, jak mogliśmy być tak głupi… gdy teraz o tym myślę, zastanawia mnie, dlaczego żadne z nas nie przewidziało takiego wariantu…
Od samego początku nekromanta był przepełniony pewnością siebie, tak jak gdyby z góry wiedział co się stanie bez względu na naszą przewagę liczebną. Mimo że był on otoczony przez nas zewsząd i w sytuacji pozornie bez wyjścia, nasze ciosy nijak nie imały się jego ciała. Za każdym razem, choć wydawało się, że uderzenie trafi, w ostatniej chwili schodziło ono na bok lub ześlizgiwało się po ciele naszego przeciwnika. A on tylko stał i się uśmiechał. Jak gdyby wiedział, że ta walka już rozstrzygnęła się na jego korzyść.
W końcu nasze ciosy przedarły się i boleśnie ugodziły adwersarza. Wszystkich nas przepełniła momentalnie duma – w końcu udało się coś nam zrobić, nareszcie w tej walce poczyniliśmy postęp! Mam wrażenie, że to był moment, który nas zgubił… bowiem w naszej bucie nie dostrzegliśmy, jak nekromanta z niezmiennym uśmieszkiem na twarzy skupia swoją uwagę na będącym na uboczu Mole’u. Mole’u, który w porównaniu z wielkim mieczem Xsarvo, moim długim ostrzem czy rapierem, którego dobył Ragnar miast swego łuku, nie stwarzał dla niego praktycznie żadnego bezpośredniego zagrożenia.
My jednak, zaślepieni butą, wymienialiśmy uwagi, docinki i kpiny w stronę naszego przeciwnika, jednocześnie nie zdając sobie sprawy z rozmiaru tragedii, która miała się rozegrać w ciągu najbliższych sekund… i wtedy nastąpił moment, w którym ten pomiot diabła po raz trzeci odwrócił się do Mole’a, na co nasz pół-orczy towarzysz zrobił oczy rozmiaru srebrników, zachwiał się i ciężko upadł na podłogę. Zanim się przewrócił, jego wzrok zdołał wyrazić kompletne zaskoczenie, zdezorientowanie, a na samym końcu szok i niedowierzanie. Sekundę później jego ciało głucho tąpnęło na deski.
To był moment, w którym moja wściekłość o mały włos nie przekroczyła granic zdrowego rozsądku. Zanim przestałem nad sobą panować, dojrzałem jedynie trwożne przerażenie na twarzy Mary, ogień furii w oczach Xsarvo i żal oraz determinację zdobiącą twarz Ragnara szepcącego „bracie mój…” Chwilę potem w myślach miałem tylko jedną rzecz – zatłuc ten pomiot na śmierć i pomścić naszego towarzysza.
Nekromanta chyba nie spodziewał się, że odebranie żywota Mole’owi będzie miało skutek odwrotny do prawdopodobnie zamierzonego – zamiast nas złamać, sprawił tylko, że nasze ciosy zaczęły trafiać znacznie częściej i ze znacznie większą siłą. Zanim się zorientowaliśmy, Ragnar celnym uderzeniem przebił serce pomiota, mocarnym zamachem wyciągając rapier i miotając ciałem o podłogę.
Nikt jednak z nas nie miał powodu do radości. Nie w momencie, gdy wśród nas leżało ciało naszego kompana. Puste, zimne, bez dechu…
Kątem oka ujrzałem, jak Ragnar pada na kolana przy ciele Mole’a, a Xsarvo wbija po raz ostatni miecz w trupa i warczy coś cicho pod nosem. Mój wzrok padł na Marę, która słaniając się na nogach, tak jakby uszło z niej całe powietrze, zatoczyła się pod ścianę i osunęła się po niej. Powoli podszedłem i przyklęknąłem przy niej, nie chcąc jej się narzucać. Przemogłem się jednak, i zapytałem:
- Mara… wszystko w porządku? – bogowie, jak teraz o tym pomyślę, to zabrzmiało to tak idiotycznie… jak mogło cokolwiek być w porządku? Straciliśmy towarzysza, na wszystkich bogów…
Mara w odpowiedzi pokręciła głową, a sekundę później ze łzami w oczach rzuciła mi się na szyję i mocno wtuliła we mnie. Nie mówiąc ni słowa, przyciągnąłem ją i przytuliłem do siebie. Nie odzywałem się – wiedziałem i czułem, że w tym momencie potrzebna jest jej bliskość drugiej osoby, a nie zbędny komentarz, jeśli wierzyć jej łkaniu i wstrząsającymi jej ciałem dreszczami.
Nie wiem, ile czasu trwaliśmy w tej pozie. Dopiero gdy dziewczyna uniosła głowę rozglądając się na boki, i ja odwróciłem się, by dojrzeć, że Ragnar i Xsarvo zabrali się za rewizję domu grabarza, której wcześniej nekromanta raczył nam odmówić. Właśnie przetrząsali sypialnię.
Tedy więc podnieśliśmy się z kolan i poszliśmy w ich stronę. W momencie, w którym stanęliśmy w drzwiach, nasz gburowaty towarzysz akurat wyszperał jakieś fotografie z jednej ze skrzyń. Na jednym z nich widniały postacie, które bez problemu mogliśmy rozpoznać – grabarz i chłopak, którego szczątki spotkaliśmy pod ziemią.
- To… to jest ten sam chłopak, którego znaleźliśmy w katakumbach. Ten, którego zabił pająk. – Mara drżącym głosem potwierdziła moją myśl. Nikt na szczęście nie skomentował roztrzęsionego tonu rudowłosej.
Dalsze przeszukanie sypialni nie przyniosło nam niczego, prócz stosu książek o nekromancji leżących na biurku obok drzwi. W jednej z nich znaleźliśmy mapę całego regionu z zaznaczoną na niej lokalizacją opisaną jako Krucza Twierdza.
- Ja… myślę, że powinniśmy zrobić coś z tymi książkami… - Mara wskazała palcem na stosy tomów. – Nie chcemy chyba, żeby za parę tygodni pojawił się tutaj kolejny nekromanta…
Spojrzałem na opasłe tomy z obrzydzeniem. Jak można było w ogóle praktykować tak czarną magię, i to jeszcze w takich niecnych celach, do tego terroryzując całą niewinną wioskę?!
- Proponuję je spalić. – mój zdecydowany ton nie zostawiał nawet cala marginesu na sprzeciw czy inne argumenty. Kątem oka dojrzałem, jak dziewczyna posyła mi niewielki uśmiech, a chwilę później wszystkie książki ochoczo spowijał płomień wciąż płonącego w kominku ognia.
Do rewizji w tym momencie pozostał nam tylko schowek, w którym wyszliśmy z podziemi. Wchodząc do niego, uderzyło nas coś, czego nie zarejestrowaliśmy wychodząc z katakumb. A mianowicie fetor rozkładającego się ciała.
Spojrzeliśmy z Xsarvo i Ragnarem po sobie, po czym zgodnie wbiliśmy miecze pod wieka skrzyń i podważyliśmy je do góry. Widok, jaki zastaliśmy, był iście groteskowy, dlatego oszczędzę szczegółów… dość powiedzieć, że stan zwłok ledwie pozwolił na ich identyfikację. Niemniej, wiedzieliśmy kogo znaleźliśmy. W skrzyniach leżał prawdziwy grabarz Raul wraz ze swoją żoną, którą znaleźliśmy na pozostałych zdjęciach. Oboje zamordowani z zimną krwią, wrzuceni w skrzynie i przykrycie cienką warstwą ziemi.
Odgłos wstrzymywanego odruchu uświadomił mnie, że nasza bardka długo tego fetoru nie zniesie, dlatego zgodnie opuściliśmy wieka skrzyń. Xsarvo nie bacząc na nic skierował się prosto do wyjścia, lecz ja, będąc szybszym skutecznie zablokowałem mu wyjście.
- Chwila, moment. Nie zapomniałeś o czymś? Uważam że powinniśmy pochować Mole’a. Zasłużył na to…
Xsarvo spojrzał tylko na mnie swoim przenikliwym wzrokiem żółtych oczu.
- Rób co chcesz… - odparł beznamiętnie, wymijając mnie i wychodząc z domku. Mara podążyła za nim, rzucając mi przepraszające spojrzenie. Akurat jej nie winiłem – wcześniejsza reakcja świadczyła, że dziewczyna musiała zażyć świeżego powietrza. Podszedłem do Ragnara, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Chodź. Zabierzmy stąd Twojego brata. – z tymi słowy podnieśliśmy ciało pół-orka, po czym skierowaliśmy się na zewnątrz, gdzie pod bacznym okiem obserwującej nas spod wyszczerbionego płotu bardki pochowaliśmy z honorem Mole’a, jak bohaterski zwyczaj nakazywał. Przez cały czas nikt się nie odzywał, atmosfera mimo pięknego poranka była przytłaczająca…
Kierując swe kroki ku siedzibie wójta, cała nasza czwórka milczała. Nikt z nas nie był chętny do jakiejkolwiek konwersacji. Tak jakby nad naszą drużyną unosiła się w powietrzu burza, podczas gdy nad całą resztą słońce świeciło jak gdyby nigdy nic.
Rozmowa z wójtem również nie była łatwa. Tym bardziej, że wójt na wieść o nekromancie zareagował tak, jakby była to jakaś codzienność, śmierć grabarza skwitował krótkim „będą musieli przysłać nam nowego grabarza…” a fakt, iż Mole poległ przy wykonywaniu zadania podsumował:
- Cóż, w Waszym fachu taka norma, że co jakiś czas ktoś ginie…
Te słowa zadziałały na mnie jak płachta na byka. Zanim ktokolwiek z naszych pozostałych kompanów zdołał zareagować, miecze Xsarvo i mój były wbite w sam środek wójtowego biurka, a sam wójt Albert był już przyduszony „za szmaty” do ściany, moja ręka tuż przy jego szyi…
- Straciliśmy towarzysza znajdując nekromantę tuż pod Twoim przeklętym nosem, a Ty śmiesz mówić że strata kompana to jest norma?!
- Randal, odpuść! On nie jest tego wart! – błagalny ton Mary zadziałał na mnie jak kubeł zimnej wody prosto na głowę. Zerknąłem na nią przez ramię, a widząc, iż dziewczyna mówi całkowicie poważnie, puściłem wójta dbając o to, by przyłożył głową o ścianę, po czym wyciągnąłem miecz i wzburzony opuściłem progi wójtowej siedziby, zostawiając kwestie rozliczenia pozostałym kompanom. Sekundę później, dzierżąc kaletę z brzęczącą zawartością, do mojego boku dołączył Xsarvo, a Ragnar chwilę po nim. Jedynie Mara wychodząc obróciła się w progu i na odchodne rzuciła:
- W podziemiach… leży ciało chłopaka, syna grabarza, zabierzcie go stamtąd i pochowajcie z rodzicami… Nie zasłużył, żeby zgnić w zapomnieniu.
- Zajmiemy się i tym. – padła odpowiedź na pożegnanie.
Po rozdzieleniu złota, które otrzymaliśmy za wykonanie zadania, szybką i jednogłośną decyzją doszliśmy do wniosku, że bez sensu jest dłużej zostawać w wiosce i lepiej od razu ruszyć do Wrót Baldura aby zgłosić Gildii obecność nekromanty na terenie. Skierowaliśmy się więc ku karczmie, aby odmeldować swój pobyt.
Karczmarka Elizabeth nie mogła ukryć wdzięczności, gdy Ragnar poinformował ją o zażegnaniu problemu. Jednak po chwili padło pytanie, które musiało paść:
- A gdzie Wasz towarzysz? Była Was piątka…
- Brat… brat zginął podczas wykonywania zadania… - półprzytomny głos Ragnara był ledwie słyszalny, ale wystarczył, aby karczmarka wskoczyła na kontuar i ryknęła na całą salę:
- Ej! EJ, CISZA NA SALI!
Cała sala zamilkła jak jeden mąż.
- Pragnę wznieść toast za jednego z bohaterów obecnej tu drużyny, który poświęcił swe życie, by dopełnić misji i uwolnić naszą wioskę od problemu z nieumarłymi! Wypijmy zdrowie Mole’a, niech mu ziemia lekką będzie!
Przez salę przebiegł pomruk szacunku i uznania dla naszego poległego kompana, po czym na zwyczajową minutę zapadła kompletna cisza. Dopiero po tym czasie karczmarka zeszła z kontuaru i zwróciła się do nas, proponując nam wynajęcie koni, które skróciłyby czas podróży.
- Dzięki nim do Wrót Baldura dotrzecie w trzy dni. Droga na piechotę to tydzień marszu. Jak dotrzecie na miejsce, zostawicie je w karczmie U Billy’ego – to mój dobry znajomy, zajmie się nimi.
Przystaliśmy na ofertę Elizabeth – skrócenie drogi o połowę było bardzo kuszącą propozycją.
Konie, które otrzymaliśmy od karczmarki, okazały się dobrze utrzymanymi i przyjaznymi stworzeniami. Z uśmiechem poklepałem mojego karego wierzchowca po pysku, na co ten odpowiedział mi wesołym rżeniem. Spojrzałem ponad pyskiem konia i dojrzałem, jak Mara z zachwytem tuli się do niewielkiego gniadoszka, który to również zdawał się cieszyć z uwagi poświęcanej mu przez bardkę. Dziewczyna złapała mój wzrok, po czym zdawała się spłonąć rumieńcem i schowała się za zwierzaka.
Po całym dniu podróży zatrzymaliśmy się na niewielkiej polanie i rozbiliśmy obozowisko na noc. Po opadnięciu wszystkich emocji wszyscy są małomówni i nie w nastroju. Wszelkie odzywki są krótkie i odnoszą się do koniecznych czynności: „pójdę po drewno”, „zajmę się jedzeniem”, „zadbam o konie”. Byle tylko nie poruszać tematu tego, co się stało…
Nie wiem, co czeka nas dalej. Pomimo, iż jesteśmy „drużyną na chwilę”, to więzi chyba zadzierzgnęły się na tyle, że przykro będzie się rozdzielać. Niemniej musimy brać pod uwagę, że mogą rzucić nas na dowolny front. Wszystko okaże się, gdy dotrzemy do miasta i złożymy wizytę w siedzibie Gildii.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz