Kolejny dzień zaczął się tak jak zwykle: Wstań o świcie, przemyj się, trening i misja. Wszystko się układało dobrze, nic nie wyglądało na to, że ten dzień będzie jednocześnie końcem jednej historii a początkiem nowej. Wyruszyłem na plac treningowy ze swoimi kompanami.
Res - włosy czerwone jak świeżo rozpalony ogień przy kominku, falowane i długie mniej więcej do ramion, oczy jak niebieskie kryształy, które odbijają blask słońca z najszczerszymi intencjami, czyste i niewinne. Wieczny uśmiech na twarzy i radosny ton wypowiedzi wobec każdego. Nie było osoby w oddziale, która nie lubiłaby Res, pomimo tego, że nie wykazywała większych zdolności w walce, jej umiejętności komunikacji z bóstwami pozwalały nam mieć łatwiejszy czas na misjach. Bardzo szybko zaskarbiła sobie sympatię całego oddziału oraz kapitanów, więc została wybrana do elitarnego składu, którego byłem częścią. Najcięższe misje wykonywaliśmy my, niezależnie od tego czy było to podkradanie się by zdobyć tajemne dokumenty, rozbić natarcie wroga, który nie spodziewał się zasadzki, czy też zwyczajne odbudowywanie zniszczonych budynków, opadłych przez czas lub toczące się nieopodal wojny i bitwy.
Drugi z moich kompanów, Visto był krasnoludem o niebywałej celności. Pomimo swojego wieku, który na ludzkie klasowałby się mnie więcej w zasięgu 50-60 lat, potrafił ustrzelić latającą muchę z odległości 200 metrów bez mrugnięcia okiem. Jego bystre zmysły były nie do podrobienia, wyczuwał zagrożenie zanim się ono zdarzyło. Dzięki Bogom, że udało mi się tego od niego nauczyć. Niski wzrost oraz długa i bujna broda również nie były dla niego żadnym problemem. Poruszał się bezszelestnie przez krzaki, lasy, aż dziwne jak zwinny był pomimo starości i budowy ciała.
Trzecim kompanem był robot, S3R3N (mówiliśmy na niego Seren, zdecydowanie łatwiejsze niż wypowiadanie liter i cyfr po kolei). Seren pomimo tego, że nie był do końca “żywą istotą” tylko drewnianą kukłą powołaną do życia przez Czarownika, który umarł niedługo po tym, posiadał nadnaturalne połączenie z naturą. Gdyby nie był robotem, mógłby zostać jednym z najpotężniejszych druidów, którzy stąpali po tej ziemi. Wystarczyły chwile skupienia i natura była pod jego ręką, a raczej jakbym miał to lepiej w słowa ubrać, wyglądało to jakby stawał się jednym z otoczeniem, niezależnie od tego gdzie się znajdowaliśmy.
No i jestem również ja, Xsarvo – Yuan-ti, po którym na pierwszy rzut oka nie widać zdolności walecznych oraz tego jak twardy jestem do pokonania w walce. Z wyglądu niepozorny, całkiem szczupły, jednak moje mięśnie są prawie jak ze stali. Nie jestem jak typowy wężoczłek, nie jestem charyzmatyczny, lepiej mi idzie słuchanie i wykonywanie poleceń, dlatego też Visto był naszym dowódcą oddziału. Nie było żadnego problemu z tym, zawsze szło nam dość sprawnie i szybko, może poza jedną sytuacją, w której musieliśmy wybić całe plemię orków zamiast tylko ich szamana i wodza. Przykra sprawa, ale wypadki się zdarzają.
Czas treningu tego dnia nie był problematyczny, jak zwykle nasza koordynacja magii i walki wręcz wzbudzała zachwyt i szacunek reszty najemników. Szybkie komendy, porozumiewanie się bez słów, gestykulacja i krótkie kiwnięcie głową - więcej nam nie było potrzeba. Po około trzech godzinach przyszedł czas na rozdanie misji. Inne oddziały zawsze dostawały swoje przed nami, byłem już do tego przyzwyczajony. Poza tym, najlepsze zostawia się na koniec, czyż nie? Minęło około 20 minut i przyszła nasza pora. Kapitan jednostki, której byliśmy członkami dał nam zadanie, którego do dnia dzisiejszego nie jestem w stanie zapomnieć - wybić wioskę elfów, które sprzeciwiły się władzy i nie chciały się przyłączyć do nowopowstałego miasta. Niby nie jest to pierwsze wybijanie wioski, pieniądz to pieniądz, ale... wszystko ma swoje limity. To był mój limit. Ale jeszcze nie w momencie odebrania rozkazów.
Mieliśmy ruszyć o świcie do wioski położonej raptem kilkaset metrów od naszego obozu, nic specjalnego, pokonywaliśmy już o wiele większe dystanse dla mniej błahych celów. Nastał świt, kogut zapiał. Seren włączył swoje obwody jako pierwszy (nie dziwota, roboty przecież nie śpią), po czym obudził nas mówiąc, że to już czas. Zabraliśmy co potrzebne i ruszyliśmy w drogę, ja z robotem na przedzie, Res w środku, Visto zamykał nasz szyk, odpowiadając za chronienie nam pleców. Dotarliśmy do wioski po dwudziestu minutach marszu, nie jest to nasz rekord, ale też nie uznaliśmy, żeby tracić niepotrzebnie energię na biegnięcie tego dystansu. Zostaliśmy przywitani ciepłymi uśmiechami okolicznych elfów, “starszych” i młodszych, zapytali w jakim celu ich odwiedziliśmy... I wtedy nadszedł czas by wyłączyć emocje. W naszej jednostce uczyli dość dosadnie by na czas misji “Wyłączać emocje”, ponieważ odczuwanie ich w trakcie wykonywania rozkazów mogło doprowadzić do niepożądanych skutków. Coś poszło nie tak, ale nie z mojej własnej winy... nie jestem pewien tego co się działo do końca, widziałem to jak przez mgłę.
Visto jednym strzałem przebił głowę postaci, która nas przywitała, zaczęła się panika, wszyscy biegali po wiosce ratując siebie i swoje rodziny, jednak S3R3N był szybszy. Zagrodził dostęp do wioski, odciął ich kompletnie, moje ciało ruszało się z precyzją i szybkością, których zostałem nauczony. Masakra wioski, bo nie wiem jak to inaczej nazwać skończyła się po około godzinie. Zaczęli się bronić jak mogli, jednak zdolności Res pomagały nam na bieżąco nie odczuwać ran i jednocześnie nas leczyła. Gdyby nie ona, na pewno byłbym już dawno przebity setkami strzał. Któryś z elfów nie był tym, za kogo się podawał, nie pamiętam już kim był naprawdę, jednak chwila nieuwagi spowodowała tragedię, która ciągnie się za mną do tej pory. Zostałem naznaczony klątwą dzikiej magii i w momencie kiedy zaklęcie tego... czegoś uderzyło mnie, wpadłem w dziką furię, taką, która rozpoczęła moją samotną wędrówkę przez ten świat.
Moje oczy zabłysnęły ciemnozielonym światłem, którego błysk spowodował, że wokół mnie zaczęły rozrastać się krzewy, pnącza, rośliny. Nawet Seren nie spodziewał się czegoś takiego, nie był w stanie rozmówić się z tą florą, którą ja przywołałem. Moje ciało zaczęło się ruszać w bezmózgiej furii, wściekłości, której nigdy nie czułem tak mocno. Jedno machnięcie Rezvulta, mojego wielkiego topora, akompaniowane przez kolejne i kolejne, kolejne i kolejne... Biedny Seren, rozpadł się na małe części, których płacz, wołanie i modlitwy Res nie były w stanie przywrócić do pierwotnego stanu.
Kolejny błysk oczu, tym razem na niebiesko, nagle pojawiłem się za Visto, który miał przerażenie w oczach. On, krasnolud, którego znałem jako osobę nie bojącą się niczego, stał teraz chwilę ode mnie ze strachem w oczach, którego nie jestem w stanie opisać... Kolejny zamach Rezvultem, gdybym nie zaskoczył swojego dowódcy w ten sposób, jestem pewien, że uchyliłby się moim ciosom i powalił mnie na glebę, jak to zwykle bywało. Ale nie tym razem... przez swoje przerażenie patrzył tylko jak mój topór przelatuje przed jego twarzą, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jedno cięcie, jedno precyzyjne cięcie i połowa jego głowy upadła na ziemię, oczy nadal zablokowane w wyrazie przerażenia.
Kolejny błysk oczu, już ostatni, choć tym razem był to raczej brak błysku, a bardziej jakby moje ciało zaczęło wchłaniać światło i całe życie wokół mnie do siebie, oczy poczerniały, na mojej twarzy zagościł nienaturalny uśmiech z wyszczerzonymi zębami - jakbym patrzył na swoją następną ofiarę... Res. Tylko ona została żywa na tym “polu bitwy”. Jej twarz, nigdy nie zapomnę tego wyrazu twarzy. Przerażenie było widoczne na niej, jednak pozostała wierna swojemu charakterowi do końca, patrzyła na mnie i się uśmiechała, tym niewinnym, wiecznie promiennym uśmiechem. Rzuciłem się na nią, nawet się nie opierała, nie uciekała, nie krzyczała, nie walczyła. Jeden cios, jedno cięcie i krew zaczęła tryskać z jej szyi. Patrzyła się na mnie i uśmiechała się... I ja się uśmiechałem, usatysfakcjonowany swoją “zdobyczą”. Nie widząc nikogo innego do zabicia, padłem na ziemię, zmoczony w kałużach krwi, które mnie otaczały.
Przebudziłem się po nie wiem jak długim czasie, ale wiem, że był to zmierzch. Powoli zaczęło do mnie docierać do czego doszło i co zrobiłem. Nie wstałem, leżałem w kałużach krwi, moje ubrania przesiąknięte i zabarwione na czerwono, zacząłem płakać, szlochać i krzyczeć, próbowałem i siebie przebić toporem, ale coś nie pozwalało mi na ten krok. Ten elf, a raczej to coś, co sprawiło, że straciłem nad sobą kontrolę musiało zadbać bym żył ze świadomością tego, że zabiłem, wręcz zmasakrowałem swój oddział, swoich przyjaciół, swoją... rodzinę. Zapadł zmierzch, nie mając już sił na płacz wstałem i pozbierałem to co się dało ze swoich kompanów - szczątki Serena, ciało Res i Visto i wyruszyłem w drogę powrotną do jednostki.
Gdy wróciłem wszyscy patrzyli na mnie z niedowierzaniem – jakim cudem taka błaha misja skończyła się takimi ofiarami. Kapitan wezwał mnie do swojego namiotu na wyjaśnienia. Szedłem bezwiednie, z pustym wyrazem twarzy i oczami, które nie miały w sobie życia. Opowiedziałem wszystko co się wydarzyło, kapitan słuchał uważnie bez żadnej reakcji. W momencie jak skończyłem zdawać raport, podszedł do mnie i uderzył mnie w twarz, na tyle silnie, że upadłem na podłogę, jednak mój wyraz twarzy się nie zmienił. Powiedział mi, żebym się wynosił, że nie będzie trzymać w swojej jednostce zdrajców, którzy mordują swój oddział. Posłuchałem go i wybyłem z oddziału, jednak wziąłem ze sobą ciało Res, musiałem ją oddać jej rodzinie, zasługiwała na godny pochówek.
Podróż zajęła nie wiem ile, nie patrzyłem na niebo, moje ciało ruszało się bez mojej ingerencji, jakby automatycznie. Dotarłem o świcie do wioski, z której pochodziła, z której obydwoje pochodziliśmy. Gdy tylko mieszkańcy mnie zauważyli, zawołali rodziców Res, którzy przybiegli tak szybko jak tylko mogli. Na ich twarzach szybko pojawiła się rozpacz, łzy i krzyki na mnie. “DLACZEGO ONA NIE ŻYJE?! OBIECAŁEŚ JĄ CHRONIĆ PRZED WSZYTKIM!!! OBIECAŁEŚ!!! Obiecałeś…” Spojrzałem na nich, oczy puste i bez woli do dalszego funkcjonowania na tym świecie, nie mogłem ich okłamać, nie ich, byli dla mnie jak drudzy rodzice. “To... To moja wina, to ja ją zabiłem” Wydukałem ze swoich warg wiedząc co mnie czeka. Rozpacz szybko zmieniła się w niedowierzanie, po czym jeszcze szybciej w gniew. “Wynoś się. WYNOŚ SIĘ! I NIE WRACAJ!” wykrzyczał w moją stronę ojciec Res, jej matka nadal była w stanie niedowierzania, że mógłbym dokonać takiego czynu. Położyłem ją na ziemi, po czym odwróciłem się i wyruszyłem w dalszą drogę. Zanim oddaliłem się wystarczająco od wioski, poczułem wielokrotnie kamienie, które uderzały w różne części mojego ciała.
Obiecałem sobie, że nigdy więcej nie zbliżę się do kogokolwiek, nie zaprzyjaźnię się, choćbym nie wiem ile czasu spędzał z daną osobą. Chciałem zostać sam z moją klątwą. Minęły lata, w trakcie których uczyłem się kontrolować to, z czym przyszło mi żyć. Po upływie siedmiu byłem w końcu w stanie jakkolwiek kontrolować tą energię, nie byłem w stanie przewidzieć jaki efekt dzika magia miałaby na otoczenie kiedy wpadam w furię, ale umiałem już nie tracić zmysłów do momentu wejścia w krwawą, bezmózgą chęć mordu. Nie obyło się to jednak bez ofiar śmiertelnych. Nie zliczę i nie spamiętam już kogo zabiłem w tym czasie, nie chciałem się do nikogo zbliżać do tego stopnia, że nie brałem pod uwagę imion czy ras tych, z którymi się zadawałem. Udało mi się również zdobyć na tyle kontrolę na przepływem dzikiej magii, by umieć “zamaskować” swoje oczy przed innymi, nie muszą wiedzieć, że pod ciemnopomarańczowymi oczami nadal jest martwy wzrok kogoś, kto sprowadził śmierć na swoich najlepszych przyjaciół.
W ten sposób po odnalezieniu jakiejkolwiek kontroli nad swoją na ten czas prawie niepohamowaną rządzą krwi, trafiłem do gildii najemników we Wrotach Baldura. Tu zaczął się mój nowy rozdział w życiu.




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz