środa, 25 sierpnia 2021

Dziennik Randala – część V

Zbrojownia. Pełno broni, pancerzy i wszelakiego dobra zbrojnego. Niecodzienne miejsce na przerwę. Niemniej, każdemu z nas jest ona potrzebna, choć na chwilę. Po takiej ilości fechtunku…

Cofnąć się jednak należy do momentu, gdy cała nasza czwórka dotarła na obrzeża górniczej wioski Hope… a raczej czegoś, co wydało się resztkami wioski. Jedna pusta ulica, kilkanaście zabudowań pozabijanych na wskroś deskami i niewielka, zdewastowana zębem czasu i najpewniej kilkoma awanturniczymi pięściami karczma, której chyba od zarania dziejów nie odwiedziła żadna dusza…

- Cicho tutaj… - mruknęła nasza bardka, wtulając się w grzywę swego gniadego zwierzaka.

- Nie sądzę, żebyśmy mieli tutaj czego szukać. Powinniśmy iść dalej. – Ragnar skwitował krótko zastany widok.

W tymże momencie z drzwi karczmy wyszedł – a raczej wytoczył się – najprawdopodobniej jeden ze stałych bywalców karczmy, jeśli wierzyć jego niezgrabnym ruchom i mocno zaczerwienionej facjacie. Nie szczędząc ni chwili na formalności, jegomość ów potknął się o własne nogi, lądując w błotnej kałuży tarasującej wejście na schodki karczmy.

Nie wahając się ni momentu, zeskoczyłem z mojego wierzchowca i podbiegłem do nieszczęśnika tak szybko, jak pozwoliła mi moja zbroja, podnosząc go z błota i potrząsając nim, próbując przywrócić go do świata tomnych.

- Hej, wszystko w porządku? – zapytałem, jednak odpowiedzi – poza niezrozumiałym bełkotem – nie otrzymałem.

- Zostaw go Randal i ruszajmy dalej! – zirytowany ton Xsarvo dobitnie uświadomił mnie, że nasz wężowy towarzysz niespecjalnie przejmuje się tym, co działo się przed jego oczami.

Wzdychając pod nosem na manierę naszego żółtookiego, złapałem jegomościa pod ręce i zaciągnąłem go z powrotem pod karczmę, opierając go o poręcz w pozycji względnie siedzącej. W tym samym momencie z drzwi karczmy wychynął wysoki, starszy człowiek z włosami zaczesanymi do tyłu i solidną brodą i spojrzawszy na naszą czwórkę, oparł się o futrynę zakładając ręce na piersi.

- Och, a więc podnieśliście tego pijaka… - rzucił nieprzyjemnym tonem, mrucząc pod nosem „nie dość że nie płaci, to jeszcze go zbierają…”, dodając po chwili: - Nowi jesteście, co nie? Co Was sprowadza do tej zapomnianej przez bogów wiochy?

Cała czwórka spojrzała po sobie, czując niezręczność chwili. Chcąc nie chcąc, trzeba było powiedzieć…

- Podróżujemy na Umarłe Pustkowia, do Kruczej Twierdzy. – rudowłosa postanowiła przełamać gęstą atmosferę. Karczmarz jednak popatrzył tylko po niej i machnął ręką.

- Krucza Twierdza? Pierwsze słyszę… jesteście pewni, że jedziecie w dobrą stronę? Tu nikt nie słyszał o takim miejscu.

Miny Mary i Xsarvo wyrażały całe multum emocji. Wedle mapy Twierdza znajdowała się stosunkowo niedaleko Hope, więc powinna być wręcz znakomicie widoczna z terenu miasta. Jak to możliwe, że nikt o niej nie wiedział? Czyżby Twierdzę miały chronić jakieś zaklęcia ukrywające ją przed światem? A może po prostu tutejsi wyjątkowo nie wtykali nosa w nieswoje sprawy?

- Od dawna nie było tutaj podróżnych. Nie odkąd te cholerne hobgobliny zadomowiły się w kopalni. Przepłoszyły ludzi z pracy… Ci, którzy mogli, wynieśli się stąd w poszukiwaniu lepszego życia. Ci, co nie mogli, utknęli w tej ruinie i ledwo wiążą koniec z końcem.

Kątem oka zauważyłem, jak wzrok naszej bardki przenosi się na ubzdryngolonego w trzy zady jegomościa, którego ulokowałem pod schodami, po czym napotyka moje spojrzenie. Rozejrzałem się szybko wokoło placu, patrząc na zrujnowane domostwa... A gdyby tak może…

- A gdybyśmy… zajęli się problemem? – zapytałem, odwracając się ku karczmarzowi i zerkając na moich towarzyszy. Na delikatnie uśmiechającą się Marę, kiwającego zgodnie głową Ragnara i zaciskającego na uprzęży pięści Xsarvo. Ich lica wyrażały jedno: „idziemy do kopalni, skopiemy te hobgobliny”.

Karczmarz widząc naszą determinację pokręcił jednak głową.

- Róbcie co chcecie, ale na zapłatę nie liczcie. Ludzie tutaj nie mają co włożyć do garów, a co dopiero opłacać bohaterów…

- Spokojnie, rozwalenie kilku łbów będzie wystarczającą zapłatą… - Xsarvo bezpardonowo przerwał słowotok karczmarza. Trwaliśmy tak chwilę, dopóki ciszy nie przerwał głośny wdech Mary. Spojrzałem na naszą towarzyszkę – jej przestraszona mina i wzrok skaczący między drogą wiodącą od miasta a grzbietem jej gniadoszka zdecydowanie wskazywały, iż boi się ona o losy naszych wierzchowców, które były, bądź co bądź, końmi podróżnymi, nie zaś bojowymi szkolonymi na ciężkie przeprawy. Zresztą nie z myślą o walce wzięliśmy je od Billy’ego…

- Czy możemy jednak zostawić tutaj konie? Lepiej, żeby nie kręciły się w pobliżu kopalni. – zmartwiony ton Mary wyrwał mnie z przemyśleń. Patrząc na karczmarza, zauważyłem krótki błysk w jego oku i spojrzenie wędrujące po naszych pasach – ewidentnie staruszek szukał, czy nasze sakiewki są przytroczone na wierzchu. Ich nieduża zawartość (i wynikająca z tego znikoma pękatość kalet) musiała jednak ukrócić jego butę…

- Nie za darmo. – mruknął w końcu staruszek, widocznie niezadowolony z mizernego skutku jego „przeszukania”. Zmrużyłem oczy – rozumiałem, że ludzie żyli tu biednie, ale to, że jesteśmy bohaterami miało od razu oznaczać że podróżujemy z trzosami napchanymi do pęknięcia szwów złotem?!

- Ile? – Mara burknęła zirytowana, gładząc szyję swojego konia. Karczmarz zastanawiał się nad odpowiedzią dobrą chwilę, po czym odburknął:

- Dwa miedziaki za oporządzenie i karmę dla koni. Zaprowadźcie je na tył, tam są stajnie.

Dziękując karczmarzowi, odprowadziliśmy nasze wierzchowce do stajni, gdzie miejscowy stajenny od razu napełnił im żłób i nalał świeżej wody, a sami posiliwszy się nieco i napiwszy nieco lokalnych, odpowiednio mocnych jak na górniczą lokację napitków, skierowaliśmy się na drogę wiodącą do kopalni, o której mówił staruszek.

Minęło czasu mało wiele, gdy stanęliśmy przed wejściem do kopalni, tuż przy niewielkiej, drewnianej szopie. Niewiele myśląc całą drużyną wparowaliśmy do środka i dokonaliśmy przeszukania zawartości owej konstrukcji, jednakże poza kilkoma workami z ziemią, beczkami i stertami śmieci i narzędzi nie było dane nam znaleźć nic.

Tedy więc zgodnie postanowiliśmy wyjść i skierować się prosto do szybów… gdy nagle tuż koło ucha Ragnara śmignęła strzała, mijając rzeczonego dosłownie o cal i z charakterystycznym odgłosem wbijając się w jeden ze wsporników konstrukcyjnych. Xsarvo szybkim ruchem wyjrzał na zewnątrz i kiwnął w naszą stronę głową. To oznaczało tylko jedno – czekało na nas przywitanie po hobgoblińsku.

Jedno po drugim wychynęliśmy z szopy i rozproszyliśmy się – Ragnar skierował się między rosnące nieopodal drzewo i głazy próbując zajść naszych nowych adwersarzy z zaskoczenia, natomiast Xsarvo wraz ze mną na tyłach podążył drugą stroną chcąc dobrać się strażnikom do skóry. Bogowie nam sprzyjali w tamtym momencie – dopadliśmy do hobgoblinów w chwili, gdy byli zajęci przeładowywaniem swych kusz, i skutecznie odwróciliśmy ich uwagę kilkoma celnymi zamachami naszych mieczy.

Duma z uzyskania przewagi nad oponentami była w nas mocna… do czasu, gdy jedna ze strzał hobgoblina, którego na cel obrał sobie nasz pól-elfi przyjaciel, znalazła najwyraźniej przejście między łączeniami mojej zbroi, bowiem w ułamku sekundy poczułem, jak coś boleśnie wbija mi się w bok, pozbawiając tchu i powalając na kolana. Skowyt chwilę później utwierdził mnie w przekonaniu, że nasz łucznik dokonał aktu zemsty, utłukując przeciwnika celnie wymierzoną strzałą.

Mieląc w ustach przekleństwo na ten moment uśpienia czujności, zacisnąłem zęby i szybkim ruchem wyszarpnąłem strzałę, krzywiąc się na uczucie przeszywającego bólu podczas wstawania – bełt wszedł jednak nieco głębiej niż przewidywałem.

Dosłownie moment później tuż przy mnie niczym duch pojawiła się Mara. Nie mówiąc ni słowa, uśmiechnęła się słodko i objęła mnie ramionami, a ja poczułem, jak bije od niej magiczna aura, zaś rana od strzały niezwykle chyżo się zasklepia.

- Trzymaj się swojej połowy – usłyszałem cichy szept, a następnie chichot przy swoim uchu. W tym momencie bogowie chyba postanowili znowu zabawić się moim kosztem, bowiem głos uwiązł mi w gardle. Mogłem tylko stać i patrzeć się oczami rozmiaru srebrników na rudowłosą, która uleczywszy me zranienie puściła mnie z objęć i odeszła, delikatnie muskając moją dłoń. Potrząsnąłem głową, mrugając szybko, gdy implikacja słów bardki dotarła do mnie ze zdwojoną siłą. Na twarzy wymalował mi się uśmiech, który zapewne postronni mogliby opisać jako ni to zuchwały, ni to głupkowaty, ale słowa dziewczyny dodały mi tyle werwy, że z uniesionym mieczem ponownie wystartowałem w stronę najbliższego hobgoblina.

Kilka celnych ciosów miecza ponownie pozwoliło utrzymać oponentów na dystans, jednak zarówno ja i Xsarvo, jak i Ragnar zaczynaliśmy odczuwać, że rozprawienie się z atakującą nas bandą nie będzie rzeczą snadną. Już przymierzałem się do lekkiego wycofania, by nabrać rozbiegu i uderzyć mieczem z dwuręcznego zamachu, gdy nagle najbliższa okolica wypełniła się zapachem charakterystycznym dla jednego tylko zjawiska.

Burzy.

Chybko odwróciliśmy z Xsarvo głowy. Widok, który zastaliśmy, był zaiste niecodzienny.

Mara, przywoławszy jedno ze swoich zaklęć, stała z rozłożonymi rękami i włosami szarpanymi gwałtownym wiatrem. Z jej dłoni w stronę naszych adwersarzy buchnęła fala piorunów, kierując się w nich jeden po drugim. Najbliżej stojący hobgoblin został odrzucony na kilkanaście stóp, zmieniając się w powietrzu w grudę skopconego mięsa, natomiast reszta bandy zawyła w spazmach bólu, podrygując paralitycznie.

Sekundę później nad nami przetoczył się potężny grzmot.

- Aua… - cichy pisk z tyłu spowodował, że wszyscy troje odwróciliśmy głowy. To Ragnar skulił się w sobie, zaciskając powieki w bolesnej reakcji i kładąc uszy po sobie, zasłaniając je rękami. Wyglądało na to, że jego czuły słuch zareagował znacznie gwałtowniej niż sam łucznik by sobie tego życzył…

- Przepraszam! – odkrzyknęła rudowłosa, zapewne zakładając, że grzmot musiał nieco ogłuszyć naszego łucznika, po czym wraz z Xsarvo ruszyła na jednego z pozostałych hobgoblinów. Niewiele myśląc, również z kopyta pobiegłem w stronę drugiego z adwersarzy. Paralityczne spazmy pozostałe po uderzeniu Marowego pioruna wciąż trzymały w ryzach naszych oponentów, dzięki czemu dosłownie kilka chwil później komitet powitalny leżał u naszych stóp.

Bardka otaksowała po kolei wszystkim wzrokiem, najpewniej szukając ran, które trzeba by uleczyć. Na szczęście prócz wcześniej odniesionego przeze mnie urazu (którym zresztą rudowłosa bardzo skutecznie się zajęła) nikt nie odniósł uszczerbku. Upewniwszy się, że wszystko gra, ruszyliśmy w głąb kopalni, przekraczając zrobione z powiązanych pali wrota strzegące wejścia.

Nie było dla nas niespodzianką, że tuż za drzwiami zastaliśmy kolejną ekipę czekającą na spuszczenie nam łomotu. Zanim jednak ktokolwiek z nas zdołał dobyć broni, Ragnar puścił nam oczko, skrył się w rzucanych przez wrota cieniach i zaczął się skradać. Chwilę później hobgobliny zawyły opętańczo, gdy wypuszczone przez pół-elfa strzały dotkliwie wbiły się im w ciała. W tym samym momencie Xsarvo niebywałym nawet jak na niego tempem pognał w stronę dwójki strażników i zanim zdążyliśmy z Marą dobiec celem pomocy naszemu wężowemu towarzyszowi, ten rozprawił się z nimi w try miga.

Mara wbiła wzrok w żółtookiego i pokręciła głową, wzdychając ciężko.

- Czy Ty naprawdę musisz tak pędzić? – zapytała, po czym zaśmiała się lekko. Xsarvo jedynie odwrócił głowę i wzruszył ramionami. Nieznacznie pokręciłem głową na tę manierę – typowe zachowanie Xsarvo, gna do przodu i nie patrzy na innych. Tylko po co?... Na co?... Co mu da samotna walka, skoro bój całą drużyną byłby znacznie łatwiejszy?...

Rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu, które zdawało się być czymś w rodzaju biura kopalni. Niewiele udało nam się znaleźć przydatnych rzeczy, jako że szafki były już dawno splądrowane, ale z wygrzebanych z szuflad biurka dokumentów wynikało, iż kopalnia pracowała pełną parą aż do dwóch miesięcy wstecz – a przynajmniej na to wskazywał ostatni wpis w dzienniku zmianowym. Jednakże worki ze świeżo wykopaną ziemią walające się po całym poziomie i względny porządek panujący w korytarzach dobitnie świadczyły, iż nie została ona opuszczona te dwa miesiące nazad…

- Czy chcecie mi powiedzieć, że hobgobliny tutaj kopią? – rudowłosa rozejrzała się wokoło, jej mina wyrażająca kompletne zaskoczenie. Mi też się nie podobała cała sytuacja. Po pierwsze – hobgobliny nie były rasą, której życiową ambicją było babranie się w ziemi na głębokości, a urodzonymi wojownikami. Po drugie – czego te przeklęte paskudniki mogły szukać w górniczej wiosce, na wszystkich bogów?

- Kopią, nie kopią, powinniśmy się rozejrzeć i zbadać sytuację… – zdecydowałem, lecz nim ktokolwiek z nas zdołał dodać coś więcej, nasz żółtooki towarzysz już niknął w ciemności korytarza. Chcąc nie chcąc, nasza trójka podążyła za nim.

Szliśmy dalej korytarzem, aż dotarliśmy do rozwidlenia dróg. W tym momencie stanęliśmy z Ragnarem z przodu.

- No to co, którędy idziemy? Prosto czy w prawo? – Ragnar podrapał się po głowie.

- Ja bym poszedł prosto, sprawdził co znajduje się dalej. Ale i tak docelowo trzeba by przeszukać cały poziom… - odparłem. - Zdecydować musimy, nie ma opcji. Tak czy siak.

- Dobra, to zdajmy się na ślepy los. Masz monetę? – łucznik się wyszczerzył.

- Monetę, powiadasz? Czekaj, daj mi wyciągnąć jakiegoś srebrnika i rzucimy… - sięgnąłem do swej sakiewki, chcąc wyjąć jedną z pozostałych mi srebrnych monet, lecz w tym momencie poczułem, jak ramię Xsarvo ociera mi się o bark, a barbarzyńca niknie w ciemności odnogi w prawo. Warknąłem ze złością.

- Nosz by go… naprawdę?! – okręciłem się na pięcie i podążyłem w tamtą stronę, bacząc by Mara nie została zbyt daleko z tyłu – bądź co bądź jej światło było mi wskazówką w mroku.

Kilka kroków dalej przywitała nas kolejna seria dwóch strzał – najwyraźniej w tej części szybu mieliśmy znowu zaszczyt spotkać towarzystwo dwóch osobników.  Rozproszyliśmy się więc, aby zajść naszych adwersarzy od boków i sprawić im zasłużone pranie na miazgę.

Problemem nie okazała się jednak tyle ciemność (która mimo wszystko znacznie utrudniała mi celowanie przez moment, gdy wyrwałem się do przodu, a Mara dla bezpieczeństwa trzymała się na tyłach), co rozmieszczenie kopalnianych sprzętów. Komora, w której się znaleźliśmy, była niezbyt wielka, a w centralnej jej części zionęła sporych rozmiarów dziura, nad którą rozstawiony był ogromny kołowrót, najprawdopodobniej służący do operowania wyciągiem. Pomimo tego, nasze ciosy okazały się na tyle celne, by obaj strażnicy chybko padli na grunt.

Mara otaksowała wzrokiem kołowrót, a następnie cały kawałek szybu, w którym staliśmy.

- Jak myślicie, co powinniśmy… - zdania nie było dane rudowłosej dokończyć, bowiem nasz wężowy towarzysz jakoby nigdy nic ułapił się liny i zjechał w dół, w czeluści ziejącej w podłożu dziury. Oczy Ragnara powiększyły się do rozmiaru miedziaków, ja zaś pokręciłem głową z dezaprobatą. Znowu to samo…

- Xsarvo! – jedna Mara padła na kolana, przytrzymując ręką za jeden filarów kołowrota, i krzyknęła w dziurę.

- Na dole nie ma nikogo, jest bezpiecznie! – napłynęła do nas odpowiedź z dołu kilka chwil później. Ponieważ stamtąd nie dobiegał nas żaden skowyt, najwyraźniej hobgobliny nie pilnowały drugiego końca wyciągu. W tym momencie bardka odwróciła się i z przerażeniem spojrzała na nas. Jej wzrok wyrażał zarówno troskę o nasze bezpieczeństwo, jak i strach jej samej przed zejściem w ziejącą ciemnością dziurę.

Rudowłosa zrobiła jednak zaciętą minę, poprawiła mocowanie rapiera przy pasku i złapała rękami linę, po czym nerwowym ruchem zaczęła opuszczać się na dół, posyłając nam uprzednio niezręczny uśmiech.

- Mara, może lepiej… - chciałem powiedzieć dziewczynie, że lepiej byłoby, gdyby owinęła ręce jakimś materiałem, ale było już za późno – ta zniknęła już w otworze. Staliśmy tak z Ragnarem chwilę, gdy ciszę przepełnił pisk Mary.

Głuchy odgłos parę momentów później utwierdził nas w przekonaniu, że Mara musiała puścić sznur, a Xsarvo albo nie zdążył, albo nawet – co podejrzewałem jako bardziej prawdopodobne – nie zadał sobie trudu, by ją złapać.

- Dobra, to ja idę drugi. Pilnuj pleców. – poleciłem Ragnarowi, który z uśmiechem skinął głową, po czym sam złapałem linę, upewniłem się, że ułożyłem ją prawidłowo i jąłem zsuwać się na dół. Na dole, w świetle bijącym od rapiera widziałem rozpłaszczoną na ziemi i jęczącą cicho bardkę.

Niestety, bogowie po raz kolejny postanowili mi rzucić kłodę pod nogi.

Mniej więcej w jednej trzeciej długości liny poczułem, jak jedna z moich rękawic niebezpiecznie się nagrzewa i odruchowo puściłem linę, by ją strzepnąć i schłodzić.

Jakiż to był błąd.

Druga ręka nie wytrzymała całego ciężaru, a impet zsuwania się tylko sprawę pogorszył. Poczułem tylko, jak lina wyślizguje mi się z dłoni, po czym z rykiem runąłem w dół, modląc się by Mara zdążyła odsunąć się na bok.

Zdążyła.

Co nie zmieniało faktu, że w ziemię przyrżnąłem z niemałym łupnięciem. W tamtym momencie mógłbym przysiąc, że pogruchotałem sobie większość gnatów…

Przez chwilę poczułem, że z braku powietrza robi się mi czarno przed oczami. Wziąłem głęboki oddech, krzywiąc się z bólu, a gdy mój wzrok wrócił do normy, w otworze ukazał się Ragnar.

Ragnar, który z cwaniackim uśmieszkiem, liną owiniętą wokół jednej nogi i koszulą zarzuconą na dłonie zjeżdżał sobie po sznurze niczym zbytnik jaki…

Zmiąłem w ustach przekleństwo, podniosłem się do pozycji siedzącej i użyłem własnej magii, by zniwelować ból upadku, po czym przeczołgałem się do Mary, chcąc uleczyć jej ręce, które – jak zauważyłem – były aż czerwone od przypaleń liny. Dziewczyna jednak, najwyraźniej zła sama na siebie, odtrąciła moją dłoń.

Xsarvo nie odezwał się ni słowem, zamiast tego obserwując miejsce, w którym się znaleźliśmy.

Gdy już pozbieraliśmy się w jedną całość, ruszyliśmy przed siebie korytarzem. Zdawał się on dziwnie zakręcać po łuku, natomiast u jego ujścia znaleźliśmy nieduży, drewniany most położony nad podziemnym strumieniem. Przy jednej ze ścian z kolei wznosiły się dziwne, fioletowe kryształy.

- Magiczne. Emanują energią… – Xsarvo niewiele myśląc złapał za jeden z nich i ułamał go przy podstawie. Widząc zasrożone miny moją i Mary, wzruszył tylko ramionami.

- No co? Przyda się. Tak na wszelki wypadek.

Zarówno ja, jak i Ragnar również stwierdziliśmy, że oderwanie kawałków kryształu wcale nie musi być takim głupim pomysłem. Niestety, kryształy nie poddały się wysiłkom żadnego z nas. Xsarvo na ten widok sarknął tylko krótko i ruszył dziarskim krokiem przez most. Podążyliśmy tamtędy chwilę później, przyglądając się dwóm szkieletom leżącym na mostku i ich wyposażeniu, dość mocno nadgryzionym już zębem czasu i rdzy.

Wchodząc w korytarz za strumieniem, znaleźliśmy się przed wrotami do kilku pomieszczeń. Zgodną decyzją przeszukaliśmy każde z nich, ale jedynym, co odkryliśmy w większości z nich, były szkielety ubrane w pordzewiałe zbroje. Kolejne wrota, które wyważył Xsarvo, ukazały nam składnicę beczek. Podszedłem do nich i zaciągnąłem się bijącym od nich aromatem.

- Pachnie to jak… - w tym momencie otwarłem nieco kran jednej z beczek, z którego trysnął jakże dobrze mi znany złocisty i pieniący się napitek. Uśmiechnąłem się z zadowoleniem.

- Piwo! – odwróciłem się do towarzyszy. – Najprawdziwsze, pierwszorzędnej warki piwo!

- Hobgoblińskie? – Ragnar wyraźnie się zainteresował.

- Nie, wygląda na to, że ludzkiej produkcji. Hobgobliny nie są typami które targają własne zapasy ze sobą.

- Poza tym tyle beczek… jak nic zabrały je z Hope. – Mara dodała swoje spostrzeżenia, na co pokiwałem głową.

- No to co? Zabieramy chociaż beczkę? – uśmiechnąłem się ponownie.

- Dawaj! – Ragnar już zakasywał rękawy, by mi pomóc, gdy ręka Mary świsnęła w powietrzu i zdzieliła go w głowę. Zachichotałem na tę sztukę, tylko po to by sekundę później samemu zarobić drugie takie trafienie.

- Chyba obaj oszaleliście! Będziecie targać tę beczkę nie wiadomo ile?! Zostawcie ją tu natychmiast! – ton Mary brzmiał wyjątkowo groźnie.

- No ale… - Ragnar próbował protestować, ale ręka bardki w powietrzu natychmiast go uciszyła.

- Żadnych „ale”! Jak będzie możliwość, to możemy wytoczyć jedną w drodze powrotnej. A teraz zbieramy się stąd! – dziewczyna wskazała palcem na wyjście, jej ton nie zostawiający miejsca na argumenty. Ragnar zwiesił głowę, po czym powolnym krokiem skierował się do wyjścia, mając mnie tuż za sobą. Przy drzwiach odwróciłem się w stronę Mary, ale nim zdążyłem otworzyć usta, jej surowy gest nakazał mi ruszać dalej bez sprzeciwu.

Po chwili ostatnie wrota do sprawdzenia stanęły przed nami otworem. Widok, jaki zastaliśmy, zaskoczył nas kompletnie.



Przed naszą czwórką rozciągał się szeroki, oświetlony pochodniami hol. Światła było tyle, że wyraźnie widzieliśmy odcinające się po bokach masywne wrota. Od razu otworzyliśmy jedne z nich – szczęśliwie nie trzeba ich było nawet wyważać.

Nie zmieniło to faktu, że widok, jaki za nimi zastaliśmy, zmroził nam krew w żyłach.

Klatki.

Stalowe klatki o grubych prętach. Na tyle duże, że człowiek zmieściłby się w nich bez problemu. I jeszcze miał trochę wolnego miejsca.

- Co tu się wyprawia? – Mara z przerażoną miną cofnęła się bliżej mnie, pozwalając jednocześnie położyć mi rękę na jej ramieniu. Pogładziłem ją nieco po owym, chcąc dodać jej trochę otuchy i kręcąc jednocześnie głową z niedowierzaniem. Co tu się wyprawiało?...

- Myślicie, że trzymają tutaj… niewolników? – mina Ragnara również była nietęga. Zacisnąłem pięść. Niewolnicy? Czyżby hobgobliny postradały resztki rozumu, chcąc więzić ludzi w tak skrajnych warunkach?

Zbulwersowani wyszliśmy z pomieszczenia i skierowaliśmy się do drugich drzwi po przeciwległej stronie. Tym razem Xsarvo postanowił wywalić je z kopniaka.

Jego decyzja była słuszna.

Oto bowiem, gdy wrota głucho gruchnęły o ścianę, gwałtownie otwarte solidnym butem naszego wężowego towarzysza, naszym oczom ukazała się zbrojownia. Bardzo dobrze wyposażona zbrojownia z dwoma opancerzonymi po zęby strażnikami, którzy nie wahali się nawet sekundy i ruszyli na nas z uniesionymi mieczami.

Tedy więc starliśmy się z nimi w szczęku ostrz, choć nie było to łatwe – pogruchotane kości jeszcze dawały mi się we znaki, zaś z boku słyszałem, jak Mara stara się stłumić syk bólu, próbując utrzymać rapier w poparzonej ręce. Tymczasem nasz łucznik postanowił niepostrzeżenie zakraść się od boku i wykorzystać element zaskoczenia. Niestety, jeden ze strażników był szybszy i, zauważywszy co zamierza Ragnar, podbił jego łuk w górę, a następnie celnym cięciem zadał poważny cios pół-elfowi.

To wystarczyło, by Xsarvo ujrzał, co się święci, przepchnął się całkowicie do przodu i, co kompletnie nas zaskoczyło, stracił resztki panowania nad sobą.

Ponownie, tak jak w katakumbach, jego oczy zaświeciły jadowicie zielonym blaskiem, a podłogę pokryły kwiaty i pnącza. W tej przerażającej i jednocześnie budzącej podziw formie rzucił się na adwersarza.

- Na wszystkich bogów, Xsarvo, znowu?... – mruknąłem pod nosem, zdając sobie sprawę, że żółtooki (czy raczej w tej chwili zielonooki) i tak mnie nie usłyszy, i celnym pchnięciem odsyłając drugiego strażnika prosto pod miecz barbarzyńcy.

Chwilę później obaj leżeli na ziemi w kałuży krwi. Nasza bardka przez krótki moment zrobiła ruch, jakby chciała podejść bliżej, jednak musiała sobie chyba przypomnieć, jak o mały włos się to nie skończyło poprzednio, bowiem przystanęła w miejscu.

- Xsarvo? – zawołała w jego stronę. Jakby na komendę, oczy barbarzyńcy wróciły do swojego codziennego, żółtego koloru, a on sam wyraźnie się rozluźnił. W tej samej chwili cała flora pokrywająca podłogę zniknęła bez śladu.

- Wszyscy są cali? – Xsarvo odwrócił się w naszą stronę. Rudowłosa uśmiechnęła się do niego, kiwając głową.

- Wszyscy się wyliżemy. – bardka skierowała się w stronę łucznika. – Ragnar, poczekaj chwilę. – z tymi słowy przyklękła przy łuczniku próbującym ciężko podnieść się spod ściany i układając dłonie na ranie zadanej przez strażnika, rzuciła zaklęcie. Z uśmiechem obserwowałem, jak rana Ragnara finezyjnie się zasklepia, nie pozostawiając po sobie nawet śladu.

Ragnar podziękował dziewczynie, a sama Mara wstała, zataczając się nieco do tyłu. Wyglądało na to, że była na wyczerpaniu swoich sił magicznych. Nie dziwiłem się – znałem to uczucie, gdy zapasy energii magicznej niebezpiecznie drenowały się ku nicości, a dokładając ilość oponentów, jaką już zlikwidowaliśmy w kopalni, musiałem założyć, że dziewczynie przydałaby się przerwa.

Moment później bardka dołączyła do mnie przy stole, gdzie akurat przeglądałem bronie, których mógłbym ewentualnie użyć, i oparła się o blat. Nie wahając się ni chwili, szybko złapałem ją za dłoń i płynnie przyciągnąłem do siebie. Cały czas jedną ręką trzymając dłoń Mary, drugą położyłem na jej policzku, gdzie chwilę wcześniej musnął ją grot jednej ze strzał i przywołując jak największą ilość swojej własnej magii, skupiłem się na uleczeniu ran. Rozcięcie na policzku zagoiło się, a poparzenia od liny zniknęły z dłoni dziewczyny.

Mara posłała mi śliczny uśmiech pełen wdzięczności, po czym odwróciła się i oparła tyłem o stół. W tym momencie jej uwagę musiał przykuć rapier leżący na stole po przeciwnej stronie, bowiem skierowała się w tamto miejsce. Ja natomiast, wróciwszy do sprawdzania broni, znalazłem kunsztownie wykonany młot bojowy i postanowiłem go wziąć – tak na wszelki wypadek. Odwróciłem się i uśmiechnąłem, widząc jak Mara wymienia swój dotychczasowy rapier na ten ze stołu i siada obok pół-elfa, a Ragnar kiwa z uznaniem głową.

W tejże chwili, podczas tej krótkiej przerwy, nasze spojrzenia spotkały się, niemo wyrażając chęć dłuższego odpoczynku. Już jesteśmy gotowi usiąść na podłodze, ale w tym momencie Xsarvo odepchnął Marę na bok i wybiegł na korytarz, kierując się w prawo.

- Xsarvo! Gdzie Cię znowu, na wszystkich bogów, niesie?! – warknąłem za nim, ale ten zdawał się ignorować moje pytanie. Niewiele myśląc, wyciągnąłem ręce w kierunku Ragnara i Mary, a gdy ci złapali je, podniosłem ich szybkim ruchem i wypadliśmy na zewnątrz, kierując się za barbarzyńcą…

piątek, 6 sierpnia 2021

Nemeria III

 Twierdza Kruków była plątaniną korytarzy usianych pułapkami. Bardzo szybko wpadliśmy w rutynę przebijania się przez kolejne drzwi, gdzie Xsarvo i Annun pierwsi wpadali do pomieszczenia i sprawdzali, czy nie czyha tam żadne zagrożenie. Jak się wkrótce okazało, nie był to głupi pomysł. Kiedy tylko ogar przeszedł przez jedne z drzwi, wyczułam jak sięga ku mnie myślom.

” Przeciwnik. Duże. Kości” – usłyszałam jego ochrypłe warczenie. Nim jednak zdążyłam ostrzec resztę drużyny, barbarzyńca już przecisnął się do przodu. To, co się później stało było… przerażające. Z ciała Xsarvo wyleciały kłęby dymu, które zniknęły mi z pola widzenia, przesłonięte przez drzwi. Chwilę później barbarzyńca skoczył do przodu i również zniknął za drzwiami, a z drugiego pomieszczenia doszedł odgłos czegoś… wybuchającego?

– Dlaczego? – cichy, prawie zagłuszony przez szum płynącej z dużą prędkością wody, szept sprawił, że ciarki przeszły mi po plecach. Głos nie należał do żadnego członka naszej drużyny i wątpiłam też by „duże, kościste” jak opisał to Annun, mogło wydawać z siebie taki dźwięk. Skonsternowana ledwo zauważyłam, jak koło mnie przepycha się Ragnar. Najwyraźniej jednak cokolwiek, co czekało za drzwiami, nie przypadło mu do gustu, bo chwilę później wydał z siebie cichy jęk bólu.

Wzdychając i postanawiając dłużej nie czekać przeszłam przez drzwi. Korytarz przecinał podziemny kanion, źródło dogłosu płynącej wody. Przez środek prowadził drewniany most, na którym właśnie barbarzyńca okładał się z ogromnym szkieletem Minotaura.

 Tak Annun, duże, kościste, brawo – pomyślałam krzywiąc się. Kiedy jednak zmrużyłam oczy i przyjrzałam się dokładnie dostrzegałam coś, co umknęło mi wcześniej. Dym nie wypływał z Xsarvo… Yuan-ti sam wydawał się stworzony z mieszaniny dymu i cielesnego ciała, materialny i niematerialny zarazem. Coś skręciło mi się nerwowo w żołądku. To dlatego z całej tej zbieraniny to właśnie barbarzyńcy obwiałam się najbardziej… był dziwny, wymykał się wszystkim schematom i nie byłam w stanie odgadnąć co zamierza w danej chwili, a niewiedza była przerażająca.

Odpychając na bok wszelkie bujanie w obłokach, skupiłam się i wystrzeliłam wiązkę eldrich blasta w kierunku stwora. Wiązka wypłynęła z mojej dłoni rzucając przez chwilę roztańczone cienie na ścianach i trafiła szkielet pozostawiając mały przypalony ślad na żebrach.

„Słaba” – syknął mi w myślach Annun, a ja przez chwilę rozważałam wrzucenie kundla do kanionu. Zamiast tego zgromiłam go spojrzeniem i wyciągnęłam rękę wskazując na szkielet.

– Bez ognia, bo jeszcze kogoś uszkodzisz. Idź pogryź sobie kosteczki czy coś – warknęłam. Ogar skoczył do przodu z nową werwą i zatopił kły w nodze stwora ustawiając się tuż koło Xsarvo. Chwilę później stało się coś, czego chyba żadne z nas się nie spodziewało.

Ragnar, próbując znaleźć lepsze miejsce do strzału, próbował wejść na wąską skalną półkę wysuniętą równolegle do rzeki. Obserwując Annuna dostrzegłam tylko ruch po prawej stronie, a chwilę później pół-elf z krzykiem zsunął się i zawisnął nad przepaścią. W tym samym momencie, kiedy tylko na chwilę odwróciłam wzrok, mój chowaniec zaskomlał boleśnie, a przez moje ciało przeszła wiązka fantomowego bólu.

– Cholera jasna… – warknęłam już czując przypływ paniki. Rozejrzałam się nerwowo lustrując sytuację. Xsarvo, Annun i Randal zajmowali minotaura, Ragnar wisiał na przepaścią i nie wiadomo jak długo byłby w stanie się utrzymać. Przeklinając własną głupotę podjęłam decyzję i ruszyłam w stronę urwiska.

– Wal w Minotaura, ja po niego pójdę – Randal odwrócił się w moją stronę i widziałam wyraźne zmartwienie odbijające się w jego oczach. Przewróciłam oczami. Jak cholera pozwolę, żeby pakował się na wąski strop w całej tej swojej zbroi…

Ignorując palladyna ostrożnie podeszłam do krawędzi starając się przesuwać nogami po ziemi i przytulać się do kamiennej ściany. Udało się, ostrożnie osunęłam się na czworaki znajdując bezpieczną pozycję i, całkowicie ignorując już walkę, sięgnęłam po Ragnara.

A potem zdałam sobie sprawę z jeszcze jednego błędu… Pół-elf był cholernie ciężki, nawet jeśli na to nie wyglądał. Na szczęście był na tyle mądry, by podeprzeć się stopami o chropowatą ścianę, dzięki czemu udało nam się wspólnie sprowadzić go na bezpieczny ustęp.

– Dzięki Nemerio – sapnął, patrząc w moim kierunku z lekkim uśmiechem.

– Nie ma za co, nie próbuj tego więcej. – W tamtej chwili, choć przez moment poczułam się przydatna i potrzebna, nawet jeśli w walce niewiele mogłam zrobić.

– Uparta jak… – Ledwo słyszałam jak Randal marudzi pod nosem, ale wystarczyło to, żeby mnie zirytować. Nie mając dostępu do przeciwnika rzuciłam Annunowi znaczące spojrzenie.

– Annun cofam to. Spal gadzinę.

Snop piekielnego ognia wyraźnie zostawił widoczne zwęglenia na starych kościach, a kilka z nich, cienkich i uszkodzonych już czasem, nawet trzasnęło cicho, jakby się łamało.

Xsarvo w tym czasie zaatakował po raz kolejny i ponownie otaczająca go mgła oderwała się i pognała w stronę Minotaura. Teraz już wyraźnie widziałam, jak formuje się za jego plecami. Niewyraźna, tłocząca się mgła nabrała kształtu odrobinę przypominającego kobietę. Cienkie pasma, prawdopodobnie będące włosami i rąbkiem sukni, pływały dookoła zaburzając resztę sylwetki. Kiedy tylko barbarzyńca wyprowadził atak, to co wybuchło o cal mijając uskakujący szkielet.



– To twoja wina… – Teraz byłam już pewna, co wydawało te złowieszcze odgłosy. Ciarki przeszły mi po plecach To było… niepokojące. Czy to była jakaś zdolność mająca zastraszyć wrogów? A może… Nie, o tej możliwości nie chciałam nawet myśleć.

Zamyślona opływałam jedynie świst strzały and moją głową, a potem szkielet rozsypał się w kupkę kości. Ragnar musiał być naprawdę zirytowany tym zwisaniem z półki. Skupiając na nim swoją uwagę uśmiechnęłam się przyjaźnie.

– Potrzebujesz pomocy żeby zejść z półki? – zapytałam lekko przekornie. Najwyraźniej jednak nie złapał żartu, bo lekko znużony pokręcił głową.

– Po prostu się przesuń. – Zwiesiłam głowę o odsunęłam się na bok przepuszczając go na most. Tak… ta chwila bycia potrzebnym… to była tylko chwila. Wciąż pozostawałam bezużyteczna. Widząc, że Xsarvo po raz kolejny wybiega do przodu zwróciłam się do Annuna.

„Pilnuj naszego barbarzyńcy”

W tym samym czasie Randal i Ragnar zbliżyli się do siebie rozmawiając ściszonymi głosami. Podświadomie wytężyłam słuch.

– Mam wrażenie, że coś go męczy… – mruknął pół-elf wyraźnie patrząc w stronę barbarzyńcy.

– Nie ty jeden… nie ty jeden. – Z oczu palladyna wyraźnie ziała rezygnacja. Cała trójka, to jak się zachowywali, zwracali do siebie, wszystkie gesty – nawet te ostre i uszczypliwe, pochodzące od Xsarvo – wszystko to pokazywało, że byli ze sobą blisko, ale czegoś tam brakowało.

Mara… imię tak często powtarzane przez Ragnara, mimowolnie przebąkiwane w rozmowie przez Randala… imię i osoba, o której Xsarvo wspomniał tylko raz.

”Znałem jedną co tak mówiła, leży teraz tam”

Wtedy nie zwróciłam na to uwagi zbyt zaabsorbowana faktem, że z całej siły starał się nie patrzeć na ciało, ale było tam… w jego głosie, autentyczny żal, który próbował zamaskować obojętnością.

„To twoja wina…”

Zjawa o kształcie dziewczyny… Czy to mogły byś wyrzuty sumienia? Żal, że nie uratował swojej towarzyszki?

Myśli nie opuszczały mnie kiedy powoli przesuwaliśmy się naprzód, przeglądając kolejne pomieszczenia. Niemal bezwiednie oddałam barbarzyńcy zarządzanie Annunem, przytakując jego pomysłom. Zresztą ogar wydawał się nie mieć nic przeciwko. Będąc szczerą, czułam jak ciągnie go do kogoś silniejszego i bardziej pewnego siebie. Normalnie w panice próbowałabym oddalić się najdalej jak to możliwe, ale tutaj nie miałam tego luksusu, lepiej więc było mi zignorować chowańca by zajął się swoim nowym źródłem zainteresowania i dał mi odetchnąć choć na moment.

Więcej kręgów alchemicznych, stare sypialnie, jakieś biura… Nic co przykułoby więcej uwagi. W jednym z pomieszczeń znaleźliśmy dla odmiany przejście za lustrem. Po drugiej stronie znajdowały się spiralne schody, zbyt mocno przypominające wejście do wieży.

– Poczekajcie chwilę – odezwałam się w końcu. – Pamiętacie tekst z księgi? O twierdzy ukrytej z trzewiach ziemi i Mistrzu śpiącym w wieży?

– Najwyraźniej ją znaleźliśmy… – burknął Xsarvo, jakby zupełnie nic sobie z tego nie robiąc. – Zanim sprawdzimy schody sprawdźmy resztę korytarz…

Zanim Yuan-ti zdążył choćby skończyć zdanie Randal wytrzeszczył oczy w udawanym szoku.

– No nie wierzę! Pierwsza logiczna decyzja Pana Barbarzyńcy! – Czując narastającą ciężkość atmosfery wycofałam się do tyłu nie zwracając już uwagi na odburkiwane przez barbarzyńcę słowa. Kłótnia za moimi plecami jedynie przybierała na sile. Do wszystkiego dołączył się jeszcze Ragnar próbujący uspokoić sytuację, ale na niewiele się to zdało. Palladyn i barbarzyńca kłócili się aż do następnych drzwi.

Pół-elf przepchnął się między nimi, próbując rozprawić się z zamkiem. Naszym oczom ukazała się komórka więzienna, a raczej długi korytarz zakończony kolejnymi drzwiami. Po obu stronach zwisały łańcuchy, na jednym z nich wisiały nawet szczątki jakiegoś nieszczęśnika. Kolejny zresztą leżał niewiele dalej ze stalową kulą u nogi.

Nim jednak zdążyłam zrobić choćby krok, Xsarvo po raz kolejny zbliżył się do mnie. Jego dłoń wylądowała na moim ramieniu, niby delikatnie, może nawet w imitacji bliskiego kontaktu. A jednak słowa, które wypowiedział, bardzo szybko wyprowadziły mnie z jakichkolwiek wątpliwości, co do jego nastawienia.

Infernal wypełnił ciszę między nami, a mi po ciele po raz kolejny przeszły ciarki. Zważywszy, że pozostawałam z barbarzyńcą w cielesnym kontakcie, nie było mowy, by tego nie poczuł. Wstyd i wstręt do własnej słabości uderzyły mnie jeszcze mocniej.

– Przekaż swojemu zwierzaczkowi, że zaraz będziemy wchodzić. I może… przydaj się na coś w przyszłej walce.

Krew wypełniła mi usta, kiedy z całej siły zacisnęłam zęby i w nerwach przygryzłam policzek. Wiedziałam, że nie uniknę odkrycia swoich emocji, więc strach i żal przekułam w gniew, którego mogłabym się mniej wstydzić.

– Przekażę, nie musisz być taki wredny… – odpowiedziałam, również nie siląc się na wspólny. Jeśli miałam okazać się słaba, to przynajmniej pozostała dwójka nie będzie wiedziała nic na ten temat.  Kiedy do całej sytuacji dołączył się jeszcze Annun wyraźnie łaszący się do Yuan-Ti praktycznie wybuchłam. Gdyby to była jakakolwiek inna osoba nigdy nie odważyłabym się wypowiedzieć słów, które mimo wszystko padły.

– A , gdybyś nie wiedział, to gdyby nie ja, właśnie miałbyś o… Kolejnego. Kompana. Mniej – syknęłam, pod koniec wysiliłam się nawet na sarkastyczny uśmieszek, choć wspomnienie spojrzenia, jakim Randal obrzucał martwe ciało wywoływało u mnie mdłości.

– O jakże mi przykro, że twój PIES jest bardziej użyteczny niż TY. – Zabolało. Zabolało mocno, bo przecież nie było to nic, poza szczerą prawdą. Czego jednak spodziewał się po ledwie dwudziestoletniej dziewczynie, która nigdy nawet nie chciała mieć tych wszystkich dziwnych mocy! To nie tak, że o to prosiłam. Nie tak! W tamtej chwili jedyne o czym myślałam, to możliwość uratowania siostry, dziecięcy sen oparty na bajkach, które miały sprawić, że świat wydawałby się lepszym miejscem. Tymczasem jedyne co zyskałam, to rozpacz, strach i chowańca, który w każdej chwili mógłby zwrócić się przeciwko mnie… Diabelstwo bojące się swojej własnej piekielnej natury, diabelstwo nie potrafiące nawet patrzeć w płomienie bez paniki w oczach. Wrak zagubionego dziecka, które obrabowano z rodziny, bezpieczeństwa i marzeń. Cóż za ironia…

Kątem oka zerknęłam na Annuna. W tym momencie dałabym głowę, że ogar wykrzywia pysk w uśmiechu, który nie zwiastuje niczego dobrego. Ziemne palce strachu zacisnęły mi się na szyi i skręciły trzewia. Coś było nie tak. Coś miało się stać…

Wciąż napędzana gniewem wyrwała się do przodu, kiedy tylko Annun i Xsarvo wyważyli drzwi. Szybko jednak zrozumiałam swój błąd. Ogromne, podobne do owada stworzenie, pokryte chitynowym pancerzem, czekało na nas po drugiej stronie. Zatrzymałam się w pół kroku i skoncentrowałam na posłaniu zaklęcia w stronę stworzenia. Dłonie drżały, myśli biegały w każdym kierunku, oprócz zadania na którym miałam się skoncentrować.

Twój pies, jest bardziej przydatny niż TY.

Słaba.

Dziwadło!

Idź stąd!

Potwór!

Serce podeszło mi do gardła, kiedy słaba wiązka rozpłynęła się po pancerzu stwora. Jeśli ktokolwiek skomentował to jakikolwiek sposób, nie usłyszałam tego.

Bezużyteczna.

Nikomu nie możesz pomóc.

Nikogo nie ocalisz.

Umrzesz. Sama. Zapomniana.

Rozszarpana przez piekielnego ogara, który powinien ci służyć.

Groźne warczenie i napięte ciało chowańca ocuciło mnie na tyle, bym zdała sobie sprawę, że Annun czeka na sygnał. Kątem oka dostrzegłam, jak Xsarvo przewraca oczami. Teraz było mi już wszystko jedno.

– Annun, jest twój. Spal gadzinę – mruknęłam, nawet nie patrząc w stronę stwora. Może gdybym to zrobiła, zdałabym sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Może wtedy zauważyłabym, jak głupia była moja decyzja. W głowie usłyszałam zadowolone mruczenie Annuna, a później spanikowany krzyk zwrócił moją uwagę na tyle, bym zobaczyła jak Randal osuwa się na ziemię.

Cofnęłam się o krok zasłaniając usta dłońmi.

Co ja najlepszego zrobiłam?

W pierwszym odruchu próbowałam podbiec, odciągnąć palladyna od stwora, zrobić cokolwiek…

– Zostaw go. Walcz. – Ostry głos Xsarvo po raz kolejny zatrzymał mnie w połowie drogi. Cała się trzęsłam stojąc tylko kilka stóp od nieprzytomnego Randala. Po raz kolejny sięgnęłam po zaklęcie i po raz kolejny moje własne emocje okazały się jedną wielką przeszkodą… Nie potrafiłam zapanować nad tą buzującą we mnie magią.

Tuż obok mnie pojawił się Xsarvo, dziwnie spokojnie przykucnął i wlał coś do ust palladyna. Wypuściłam drżący oddech, kiedy ten po chwili otworzył oczy. Tak blisko… Było tak blisko…

Reszta walki była jak zasnuta mgłą. Czułam się jakbym jednocześnie tam była, ale też nie. Nie jestem pewna kto ostatecznie dobił potwora. Xsarvo, Ragnar, a może sam Randal… Gdzieś na krańcach świadomości zrozumiałam, że Xsarvo zarządził odpoczynek. Cała drużyna rozeszła się na różne strony. Nawet nie spojrzałam na Annuna, który ewidentnie przykleił się do barbarzyńcy. Zamiast tego przycupnęłam pry tym samym filarze co Randal, zwijając się w ciasną kulkę.

– Przepraszam… Ja nie chciałam – wyszeptałam ukrywając twarz w ramionach.

– Nie przejmuj się. Mogło się skończyć o wiele gorzej… – Przez chwilę rozważałam sarkastyczne prychnięcie, ale w obecnej sytuacji nawet na to brakowało mi sił.

– Najważniejsze, że wszyscy są cali. – Aż podniosłam głowę z wrażenia. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy Ragnar faktycznie patrzył na mnie z odrobiną sympatii?

Randal nachylił się bliżej mnie, ściszając głos do szeptu.

– A Xsarvo się nie przejmuj, od początku ma takie podejście. – Krzywy uśmieszek zagrał mu na ustach, ale niewiele to zmieniło. Skrzywiłam się odwracając głowę i ocierając oczy.

– Nie… On miał rację, jestem bezużyteczna.

– Nie zgodzę się z tym. Gdyby nie ty, nie wiadomo, czy Ragnar byłby wciąż z nami. Jesteś uparta… ale to działa na twoją korzyść.

W tym samym momencie Ragnar zaśmiał się i krzyknął spod filaru po przeciwnej stronie.

– Nemerio! Jeszcze raz dziękuję za pomoc. – Kiedy pół-elf dodatkowo skłonił się teatralnie, nie potrafiłam już powstrzymać cichego chichotu. Byli dziwni… może mieli jakieś masochistyczne zapędy, czy bogowie wiedzą, co jeszcze… ale jeśli miałam tutaj spotkać swój koniec, to cieszę się, że mogłam  ich spotkać na swojej drodze.

I nagle cała ta pozytywna, przytulna bańka prysła. Xsarvo obudził się wstając ze swojego miejsca i zbliżając się do mnie. Czułam powracający strach, który tylko wzmógł się, kiedy jego ręka po raz kolejny wylądowała na moim ramieniu.

– Chodź ze mną. Musimy porozmawiać. – Dlaczego on tak kurczowo trzymał się infernalu, kiedy ze mną rozmawiał? Chciał mnie przerazić? A może sprawiało mu przyjemność patrzenie na mój dyskomfort?

Kiedy odeszliśmy kilka kroków odezwał się ponownie.

– Twój pies, jest… dobrym kompanem. Jestem dla ciebie oschły tylko dlatego, że… jeszcze długa droga przed tobą… a ja nie chcę patrzeć jak kolejna osoba ginie bezsensownie. – Cóż za ironia, że mówił to właśnie mi… Osobie, która i tak podpisała na siebie wyrok śmierci.

– Nie martw się – prychnęłam. – Moje życie i tak od dawna wisi na włosku…

Śmierć to śmierć. Sensowna czy bezsensowna i tak znikniesz z ludzkiego życia. Zapomniany, samotny.

– Rób jak uważasz… – Ze smutnym uśmiechem patrzyłam jak odchodzi. Znowu usiadł pod filarem z Annunem u boku. Nie mogłam nie zauważyć jak do siebie pasują. Dogadaliby się, stanowili lepszą parę towarzyszy…

Chciałabym mieć w tej kwestii coś do powiedzenia – pomyślałam, a potem skierowałam swoje myśli bezpośrednio do Annuna.

Kiedyś to się skończy… Ty odzyskasz wolność, a ja odejdę w spokoju… I żadne z nas nie będzie już samotne.

czwartek, 22 lipca 2021

Nemeria II

 

Nie miałam pojęcia ile czasu mogło minąć, ale w końcu Yuan-ti obudził się i mogliśmy coś zjeść. Z przykrością patrzyłam na wyczerpujące się, zachomikowane jedzenie. Hobgobliny naprawdę były głupie, albo pewne siebie, skoro nie trudziły się odebraniem mi nawet tego najbardziej rzucającego się w oczy bagażu…

Cóż za zdziwienie, że to barbarzyńca, wyglądający na najmniej gadatliwego, po raz kolejny postanowił zagaić rozmowę i pociągnąć mnie za język. Krótka wymiana „uprzejmości” wreszcie dane mi było poznać imiona nowych „towarzyszy”. Pół-elf zwał się Ragnar, palladyn – Randal Astor, a mrukliwy Yuan-ti, Xsarvo.

– Słuchaj, nowa, trzymasz się z tyłu. – Złote oczy wpatrywały się we mnie z miażdżącą siłą. Nawet jeśli słowa brzmiały ostro, jakby chciał powiedzieć, że nie chce bym kręciła mu się pod nogami, wiedziałam jak z całej siły unika patrzenia w róg, gdzie złożone było ciało bardki. Może w cale nie był tak zimny i bez uczuć jak chciał po sobie pokazać?

– Spokojnie, nie spieszy mi się do śmierci – skwitowałam. I to była prawda. Nie mogłam umrzeć, nie teraz, nie z tym co czekało  „po drugiej stronie”.

– Znalem jedną co tak mówiła, leży teraz tam. – Krótki ruch głową i oczy uciekające w zupełnie przeciwnym kierunku. Zdecydowanie dziewczyna nie była jedynie „znajomą” i w jakiś dziwny sposób mnie to wkurzyło. Jak tak dziwna, pokręcona i zupełnie niepasująca do siebie grupa mogła tak szybko nawiązać ze sobą relacje? Dlaczego to zawsze ja musiałam być tym piątym kołem u wozu, zapasowym, ale zbyt małym, by na cokolwiek się przydać, pokracznie wykrzywiającym wóz i ledwo spełniającym swoją rolę.

Zacisnęłam usta w wąską linię, a potem, jakby samej sobie chcąc udowodnić, że w cale mnie to nei obchodzi prychnęłam:

– Niech zgadnę, koleżanka od palladyna? – Pozwoliłam sobie na krzywy uśmieszek, kiedy na twarzy Randala odmalował się szok, a potem oburzenie.

– Skąd ty…

– Łał, masz oczy. Brawo… – Barbarzyńca nie podniósł rzuconej rękawicy. Całkowicie zignorował przytyk wymijając mnie w drzwiach. Na korytarzu Annun już dobierał się do jakiegoś starego szkieletu. Zostaw to piekielnemu ogarowi, a wystawi cię za stare, śmierdzące zwłoki.

– Annun! – warknęłam zirytowana, Chowaniec był jednym, wielkim utrapieniem, zamiast wsparcia.

– Ten, to nigdy się nie nudzi… – westchnął Ragnar.

– To jest ogar! Dziwisz mu się? – Randal najwyraźniej chciał grać doinformowanego. Prychnęłam i oparłam się o najbliższą ścianę. Oczywiście, zapewne każe z nich codziennie obcowało z szalejącą pożogą jaką były te stworzenia… Znaleźli się eksperci od siedmiu boleści.

Xsarvo po raz kolejny zupełnie nas zignorował po zabrał się za wywarzanie najbliższych drzwi. Przez zgromadzoną w drzwiach grupę zdołałam dostrzec kawałek zastawionego mięsem stołu i coś, co wyglądało jak rączka wielkiego tasaka.

– Randal, pamiętasz mechanizm w sali tronowej? – Xsaro zadał pytanie tak nagle, że nawet mi dobrą chwilę zajęło zorientowanie się, że to faktycznie było pytanie. Ragnar jakby nagle sobie o czymś przypomniał i odwrócił się w stronę korytarza z którego przyszliśmy. Palladyn jednak wciąż patrzył na Yuan-ti zagubionym wzrokiem. Jakby w tym momencie samo skupienie się na tym, co dzieje się wokół niego, stanowiło niesamowity wyczyn. Wreszcie z niezręcznej ciszy wyrwał nas pół-elf.

– Chodźmy Xsarvo, sprawdźmy ten mechanizm…

Podczas gdy tamta trójka wróciła korytarzem, a skupiłam się na Annunie i szkielecie, który właśnie… ślinił.

– Co tam znalazłeś Annun? – zapytałam, kucając tuż przy nim.

Kości – Tak, to tyle ile wyciągniesz od chowańca z wyostrzonymi zmysłami. Ignorując odgłos  trzaskania i wylizywania szpiku skupiłam się na tym, co pozostało. W torsu wystawał cały, miniaturowy lat strzał, z czarnymi piórami, a Annun w duecie z czasem zmasakrował ciało do tego stopnia, że jedyne co byłam w stanie potwierdzić, to że ewidentnie był to człowiek.

W jednej chwili, jakby zupełnie znudziła mu się zabawa praktycznie wydrążoną kością, ogar podniósł się i truchtem skierował do miejsca, gdzie poszła reszta. Kiedy weszliśmy do pomieszczenia z tronem, Xsaro i Randal właśnie siłowali się w kamiennym tronem. Po chwili Randal podszedł do podestów przyglądając im się uważnie.

– Panowie, te podesty są połączone z tronem! – zawołał po chwili, odwracając się w stronę Ragnara i Xsarvo. Przewróciłam oczami i po raz kolejny oparłam się o ścianę przyglądając się ich poczynaniom. Annun przycupnął przy mojej nodze, najwyraźniej podobnie zainteresowany.

Cztery podesty, cztery osoby plus chowaniec. Sprawa wydawała się prosta, trójka z nas zostaje, jedno, samotnie idzie sprawdzić, co czai się w na końcu korytarza, który otwierał się za siedziskiem. Chwilę zajęło nam zorientowanie się, że przyciski niekoniecznie reagują na obecność osoby, a zwyczajny nacisk. Nacisk, do którego wystarczyłaby cała masa martwych hobgoblinów w tuż za ścianą. Kilka rund tam i z powrotem, a przejście pozostawało otwarte cały czas. Kiedy zagłębialiśmy się w wąski korytarz, przezornie postawiłam Annuna na straży. Chowaniec nawet nie protestował, marudząc za to na smród zastałego powietrza, który wydobywał się w naszą stronę.

Pomieszczenie, które znaleźliśmy było niewielkie i zagracone. Na jednym z dwóch burek walały się przeróżne składniki, począwszy od tych mniej obrażających, jak dziwne proszki, zioła, czy kamienie, a kończąc na podejrzanie wyglądających płynach, czy czymś co do złudzenia przypominało maleńkie organy zwierząt. Na drugim, poukładano kilka tomów, luźnych pergaminów i opasłą, otwartą księgę. Alchemia nie była czymś, co jakoś specjalnie mnie interesowało, ani też nie miałam warunków, by jakkolwiek się w nią zagłębić, tak więc błądziłam niemal po omacku w niezrozumiałym bełkocie, zapalonych szaleńców…



Tracąc zainteresowanie i widząc, że reszta skupiła się na dziwnej skrzyni, stojącej obok biurka, sama zajęłam się ostatnim elementem pokoju, który pozostał do przeszukania – półką z książkami. Niestety była ona przykręcona zbyt wysoko i luźno. Kiedy wyciągnęłam się w górę i złapałam krańca deski, by utrzymać równowagę, całość przechyliła się i ciężki tomy zsunęły się prosto na mnie. Zupełnie tracąc równowagę runęłam na tyłek, a później poczułam jak jedno z tomiszczy trafia mnie w głowę. Jęknęłam cicho już czując wielkiego guza, którego się nabawię. Przez chwilę byłam tak oszołomiona i wściekła, że nie zauważyłam nawet małego klucza ukrytego między stronnicami, który z brzękiem wylądował na kamiennej podłodze.

– Żyjesz? – Randal kucnął przy mnie z lekkim uśmiechem. Zgrzytając zębami skinęłam mu głową. Chwilę później patrzyłam jak podnosi klucz. Kiedy zamek skrzyni szczęknął satysfakcjonująco, palladyn odwrócił się do mnie.

– Dobra robota Nemeria. – Odwróciłam głowę, żeby ukryć maleńki rumieniec wypływający na twarz. Kiedy ostatni raz, ktoś docenił cokolwiek co zrobiłam?

Jak się okazało, wewnątrz skrzyni znajdował się zawieszony na sznurku kryształ. Taki sam, jaki wyciągnął chwilę później Xsarvo. Nie rozpoznając samego kamienia, zerknęłam raz jeszcze do notatek alchemicznych leżących na stole, kilka przewrotów kartkami i już po chwili znalazłam odpowiednie zapiski.

– Dajcie go palladynowi – zarządziłam, już czując jak na usta wypływa mi pełen dumy uśmiech. W momencie kiedy Randal wziął kryształ do ręki, ten zaczął emanować jasne, miękkie światło – dokładnie ta, jak mówiły notatki.

– No dobra, mamy kryształ, który robi za lampę… – Randal przez chwilę gapił się na przedmiot w swoim ręku, jakby kompletnie nie wiedział, co z tym faktem począć.

– Gratuluję… – prychnął Xsarvo, a mnie powoli zaczęła opuszczać cała duma. Pierwszy raz, kiedy mogłam okazać się użyteczna i znalazłam pieprzoną lampkę?!

– Przynajmniej nie będziesz marnować więcej pochodni – zauważyłam kwaśno i odwróciłam się do wyjścia, ostatni raz omiatając pomieszczenie spojrzeniem.

Xsarvo wyprzedził nas i pozostawił w tyle, nie szczędząc nawet spojrzenia. Wychodząc, widziałam jak Annun wodzi za nim wzrokiem. Czułam to zadowolenie, podświadomą chęć posłuszeństwa i napełniało mnie to coraz większym lękiem, który tylko jeszcze bardziej stawiał ogara przeciwko mnie.

Widziałam jak chętnie chowaniec podąża za barbarzyńcą. Jakaś część mnie cieszyła się, że choć przez chwilę nie stwarza zagrożenia, a inna była przerażona tym, co oznaczałoby to dla mnie, jeśli Xsarvo nie będzie już w pobliżu.

Kiedy dotarliśmy do dużych, podwójnych drzwi. Randal przecisnął się obok mnie i stanął ramię w ramię z Yuan-ti.

– Nie wydają się w żaden sposób zabezpieczone pułapką… Na pełnej? – Ręce drżały mu w oczekiwaniu, a gniew wciąż kipiał z całej jego postawy. Xsarvo skinął mu głową, ale kiedy obaj mieli już wywarzyć drzwi, zobaczyłam jak waha się i ostatecznie jedynie naciska klamkę delikatnie je popychając. Randal za to, pod pływem siły przeleciał przez próg i wylądował jak długi kilka stóp od nas.  W tym samym momencie barbarzyńca po prostu spokojnie zrobił kilka kroków w przód.

Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy było względnie puste. Centralną część stanowił podest, strzeżony przez dwie kamienne figury rycerzy. Na podeście umieszczono tron oraz kamiennym stołem, na którym ktoś pozostawił księgę i rytualny nóż.

Randal, otrzepując się i zbierając z podłogi, podszedł do podestu i zerknął na księgę.

– Nemeria, pozwolisz? To chyba twoja działka…

Jedyne co w tym momencie mam na swoje usprawiedliwienie, to że byłam naprawdę rozkojarzona. Ciągłe zwracanie uwagi na Annuna, Yuan-ti kręcący się w pobliżu, z tą dziwną, przerażającą aurą, pozostała dwójka ten dziwnej zbieraniny co chwila pakująca się w jakieś dziwne sytuacje…

Widząc książkę nawet nie pomyślałam, zanim sięgnęłam by dotknąć stronnic i przetrzeć odrobinkę kurzu, który na nich osiadł. Kiedy tylko moja skóra zetknęła się z papierem poczułam przeskok magicznej energii, a chwilę później dwa posągi ożyły. Jeden z nich od razu skupił się na mnie, a drugi obrał sobie za cel Xsarvo, który stał samotnie po prawej stronie.

– Wy chyba sobie żarty robicie… – warknął cicho barbarzyńca. Zaskoczona cofnęłam się do tyłu i cudem uniknęłam pierwszego ataku. Stół za moimi plecami nie pozwolił mi jednak uniknąć drugiego. Żelazny miecz dzierżony przez kamienny posąg dotarł do mojego ramienia przecinając je boleśnie. Zachwiałam się do tyłu nerwowo zerkając w bok, by zobaczyć, jak radzi sobie Xsarvo. Tuż obok nie byli jeszcze Randal i Ragnar, więc strażnik musiał dzielić swoją uwagę na trzy osoby… Barbarzyńca był sam.

Już miałam rzucić zaklęcie, by mu pomóc. Zbroja z magii, tarcza, cokolwiek. Przesunęłam się jedynie o krok, kiedy te złote oczy spojrzały na mnie. Nie powiedział nawet słowa, a jedynie pokręcił głową z grymasem. Przekaz był jasny: „Sam sobie poradzę, ty tylko zawadzasz”.

Przełknęłam gorzką gulę goryczy ściskającą mi gardło i skupiłam się na przeciwniku przed sobą. Nawet biorąc pod uwagę, że były to tylko dwie kamienne statuy walka z nimi była żmudna i męcząca. Większość ataków ślizgała się po gładkim kamieniu, rób rozpryskiwała na nim bez większej szkody. Annun, ograniczony jedynie do gryzienia i drapania, również niewiele był w stanie zrobić. Właściwie stałam jedynie z boku bezradnie starając się zrobić cokolwiek, podczas gdy reszta atakowała.

Pierwszy posąg został roztrzaskany na kawałki, przez Randala i Ragnara. Drugi sprawił o wiele więcej problemów… właściwie, będąc szczerą, niemal rozłupał głowę Ragnara w pół.

Kiedy drugi przeciwnik został niemal stopiony, przez piekielny oddech Annuna, po raz kolejny podeszłam do księgi. Tym razem trzymałam dłonie jak najdalej od stronnic i jedynie nachyliłam się bliżej, by rozczytać tekst.

­– Twierdza Kruków, w obawie o zdobycie przez palladynów światła, została zatopiona w czeluściach ziemi… – czytałam na głos. – Wielki Mistrz Twierdzy śpi w najwyższej komnacie Twierdzy. Klucz do jego przebudzenia, wierni słudzy ukryli pieczołowicie…

Zmarszczyłam brwi coraz bardziej zainteresowana. Patrząc na otaczające nas przedmioty, kręgi alchemiczne, dziwne klatki i ewidentnie kamienne mury wiedziałam już, że musimy znajdować się w Twierdzy Kruków, o której mówiła księga. Pytanie czym był klucz i gdzie został ukryty…

Jakby w odpowiedzi na moje myśli Randal podszedł bliżej i również się nachylił.

– Czy o kluczu jest coś więcej? – zapytał. Skupiając się na rozczytaniu języka przebiegłam po dalszej części tekstu. To nie był łatwy język, a ja uczyłam się magii i wszystkiego co z nią związane od bardzo krótkiego czasu.

– Chodzi o jakiś rodzaj ostrza… Przypuszczam, że miecz… – Nie zdążyłam nawet skończyć zdania, a palladyn już odwracał się w stronę Xsarvo z wyciągniętą ręką.

– Xsarvo… Pokaż ten miecz! – zażądał. Dopiero teraz zwróciłam większą uwagę na broń barbarzyńcy. To nie było zwyczajne ostrze i na pewno nie była to broń, którą mógłby posiadać pierwszy lepszy żółtodziób gildii…

– No i zagadka rozwiązana… – mruknął Ragnar.

– I już wiemy, co ten nekromanta robił w wiosce…

Poderwałam głowę, kiedy tylko dotarły do mnie te słowa. Nekromanta w wiosce? A więc to nie szlochający mieszkańcy Hope wezwali bohaterów z Gildii o pomoc przy hobgobinach. Nie powinno mnie to w sumie dziwić, ta dziura zabita dechami nie miała dość pieniędzy, by opłacić Gildii nawet żółtodziobów.

Idąc dalej korytarzem, nos Annuna zaprowadził nas do… wielką, galaretowatą bryłę wypełnioną martwymi szczurami, na wpół rozpuszczonym mięsem i kośćmi. Odór był potworny i cofnęłam się kilka kroków zatykając usta i nos, by nie zwymiotować.

Walka nie byłaby zbyt trudna, w końcu była to jedynie bezmózga bryła rozkładających się zwłok. A przynajmniej tak nam się wydawało… dopóki to coś nie zaszarżowało wprost w Randala wciągając go do środka. Nawet z daleka było widać jak jego zbroja odpryskuje od rozpuszczających kwasów, a on sam najpierw czerwienieje, a później sinieje z braku powietrza.

Szybko odwróciłam się do Annuna.

– Wyciągnij go stamtąd – warknęłam do ogara, ale zanim ten zdążył zrobić cokolwiek Xsarvo potężnym ciosem rozwalił breję uwalniając palladyna. Odetchnęłam z ulgą i patrzyłam jak Ragnar i Randal doprowadzają się do porządku.

Po wszystkim cofnęliśmy się do poprzedniego korytarza, by przeszukać pozostałe pomieszczenia. Przechodząc usłyszałam jeszcze jak Randal i Xsarvo kłócą się ze sobą przy drzwiach.

– … nie możemy za każdym razem wbijać na hura! – protestował palladyn.

– Mam gdzieś to co myślisz… – Wzdrygnęłam się na ostry ton barbarzyńcy. Skoro potrafił tak rozmawiać z członkami swojej drużyny, to musiałam być przy nim naprawdę ostrożna… Był niebezpieczny i kto wie, co zdecydowałby się zrobić z kimś, kto stanął by mu na drodze…

W pozostałych pomieszczeniach znaleźliśmy absolutnie… nic. Odrobinę zrezygnowani wróciliśmy do pomieszczenia, w której znajdował się glut. Za zakrętem dostrzegliśmy kolejne stopnie i duże, potężne drzwi.

Po cichu błagałam, by to wszystko jak najszybciej się skończyło i bym mogła wydostać się z tego miejsca… Choć, czy miałam do czego wracać? Nawet jeśli udałoby nam się wydostać, tam na zewnątrz nic na mnie nie czekało. Nie miałam rodziny, przyjaciół… nie miałam domu. Jedynie ogara piekielnego, który w każdej chwili mógł rozerwać mnie na strzępy. Czy naprawdę miałam po co wydostawać się z tego miejsca?

piątek, 2 lipca 2021

Dziennik Xsarvo - rozdział 0

         Kolejny dzień zaczął się tak jak zwykle: Wstań o świcie, przemyj się, trening i misja. Wszystko się układało dobrze, nic nie wyglądało na to, że ten dzień będzie jednocześnie końcem jednej historii a początkiem nowej. Wyruszyłem na plac treningowy ze swoimi kompanami. 

        Res - włosy czerwone jak świeżo rozpalony ogień przy kominku, falowane i długie mniej więcej do ramion, oczy jak niebieskie kryształy, które odbijają blask słońca z najszczerszymi intencjami, czyste i niewinne. Wieczny uśmiech na twarzy i radosny ton wypowiedzi wobec każdego. Nie było osoby w oddziale, która nie lubiłaby Res, pomimo tego, że nie wykazywała większych zdolności w walce, jej umiejętności komunikacji z bóstwami pozwalały nam mieć łatwiejszy czas na misjach. Bardzo szybko zaskarbiła sobie sympatię całego oddziału oraz kapitanów, więc została wybrana do elitarnego składu, którego byłem częścią. Najcięższe misje wykonywaliśmy my, niezależnie od tego czy było to podkradanie się by zdobyć tajemne dokumenty, rozbić natarcie wroga, który nie spodziewał się zasadzki, czy też zwyczajne odbudowywanie zniszczonych budynków, opadłych przez czas lub toczące się nieopodal wojny i bitwy. 


        Drugi z moich kompanów, Visto był krasnoludem o niebywałej celności. Pomimo swojego wieku, który na ludzkie klasowałby się mnie więcej w zasięgu 50-60 lat, potrafił ustrzelić latającą muchę z odległości 200 metrów bez mrugnięcia okiem. Jego bystre zmysły były nie do podrobienia, wyczuwał zagrożenie zanim się ono zdarzyło. Dzięki Bogom, że udało mi się tego od niego nauczyć. Niski wzrost oraz długa i bujna broda również nie były dla niego żadnym problemem. Poruszał się bezszelestnie przez krzaki, lasy, aż dziwne jak zwinny był pomimo starości i budowy ciała.

        Trzecim kompanem był robot, S3R3N (mówiliśmy na niego Seren, zdecydowanie łatwiejsze niż wypowiadanie liter i cyfr po kolei). Seren pomimo tego, że nie był do końca “żywą istotą” tylko drewnianą kukłą powołaną do życia przez Czarownika, który umarł niedługo po tym, posiadał nadnaturalne połączenie z naturą. Gdyby nie był robotem, mógłby zostać jednym z najpotężniejszych druidów, którzy stąpali po tej ziemi. Wystarczyły chwile skupienia i natura była pod jego ręką, a raczej jakbym miał to lepiej w słowa ubrać, wyglądało to jakby stawał się jednym z otoczeniem, niezależnie od tego gdzie się znajdowaliśmy.

  No i jestem również ja, Xsarvo – Yuan-ti, po którym na pierwszy rzut oka nie widać zdolności walecznych oraz tego jak twardy jestem do pokonania w walce. Z wyglądu niepozorny, całkiem szczupły, jednak moje mięśnie są prawie jak ze stali. Nie jestem jak typowy wężoczłek, nie jestem charyzmatyczny, lepiej mi idzie słuchanie i wykonywanie poleceń, dlatego też Visto był naszym dowódcą oddziału. Nie było żadnego problemu z tym, zawsze szło nam dość sprawnie i szybko, może poza jedną sytuacją, w której musieliśmy wybić całe plemię orków zamiast tylko ich szamana i wodza. Przykra sprawa, ale wypadki się zdarzają. 

Czas treningu tego dnia nie był problematyczny, jak zwykle nasza koordynacja magii i walki wręcz wzbudzała zachwyt i szacunek reszty najemników. Szybkie komendy, porozumiewanie się bez słów, gestykulacja i krótkie kiwnięcie głową - więcej nam nie było potrzeba. Po około trzech godzinach przyszedł czas na rozdanie misji. Inne oddziały zawsze dostawały swoje przed nami, byłem już do tego przyzwyczajony. Poza tym, najlepsze zostawia się na koniec, czyż nie? Minęło około 20 minut i przyszła nasza pora. Kapitan jednostki, której byliśmy członkami dał nam zadanie, którego do dnia dzisiejszego nie jestem w stanie zapomnieć - wybić wioskę elfów, które sprzeciwiły się władzy i nie chciały się przyłączyć do nowopowstałego miasta. Niby nie jest to pierwsze wybijanie wioski, pieniądz to pieniądz, ale... wszystko ma swoje limity. To był mój limit. Ale jeszcze nie w momencie odebrania rozkazów.

        Mieliśmy ruszyć o świcie do wioski położonej raptem kilkaset metrów od naszego obozu, nic specjalnego, pokonywaliśmy już o wiele większe dystanse dla mniej błahych celów. Nastał świt, kogut zapiał. Seren włączył swoje obwody jako pierwszy (nie dziwota, roboty przecież nie śpią), po czym obudził nas mówiąc, że to już czas. Zabraliśmy co potrzebne i ruszyliśmy w drogę, ja z robotem na przedzie, Res w środku, Visto zamykał nasz szyk, odpowiadając za chronienie nam pleców. Dotarliśmy do wioski po dwudziestu minutach marszu, nie jest to nasz rekord, ale też nie uznaliśmy, żeby tracić niepotrzebnie energię na biegnięcie tego dystansu. Zostaliśmy przywitani ciepłymi uśmiechami okolicznych elfów, “starszych” i młodszych, zapytali w jakim celu ich odwiedziliśmy... I wtedy nadszedł czas by wyłączyć emocje. W naszej jednostce uczyli dość dosadnie by na czas misji “Wyłączać emocje”, ponieważ odczuwanie ich w trakcie wykonywania rozkazów mogło doprowadzić do niepożądanych skutków. Coś poszło nie tak, ale nie z mojej własnej winy... nie jestem pewien tego co się działo do końca, widziałem to jak przez mgłę. 

        Visto jednym strzałem przebił głowę postaci, która nas przywitała, zaczęła się panika, wszyscy biegali po wiosce ratując siebie i swoje rodziny, jednak S3R3N był szybszy. Zagrodził dostęp do wioski, odciął ich kompletnie, moje ciało ruszało się z precyzją i szybkością, których zostałem nauczony. Masakra wioski, bo nie wiem jak to inaczej nazwać skończyła się po około godzinie. Zaczęli się bronić jak mogli, jednak zdolności Res pomagały nam na bieżąco nie odczuwać ran i jednocześnie nas leczyła. Gdyby nie ona, na pewno byłbym już dawno przebity setkami strzał.

        Któryś z elfów nie był tym, za kogo się podawał, nie pamiętam już kim był naprawdę, jednak chwila nieuwagi spowodowała tragedię, która ciągnie się za mną do tej pory. Zostałem naznaczony klątwą dzikiej magii i w momencie kiedy zaklęcie tego... czegoś uderzyło mnie, wpadłem w dziką furię, taką, która rozpoczęła moją samotną wędrówkę przez ten świat. 


        Moje oczy zabłysnęły ciemnozielonym światłem, którego błysk spowodował, że wokół mnie zaczęły rozrastać się krzewy, pnącza, rośliny. Nawet Seren nie spodziewał się czegoś takiego, nie był w stanie rozmówić się z tą florą, którą ja przywołałem. Moje ciało zaczęło się ruszać w bezmózgiej furii, wściekłości, której nigdy nie czułem tak mocno. Jedno machnięcie Rezvulta, mojego wielkiego topora, akompaniowane przez kolejne i kolejne, kolejne i kolejne... Biedny Seren, rozpadł się na małe części, których płacz, wołanie i modlitwy Res nie były w stanie przywrócić do pierwotnego stanu.

        Kolejny błysk oczu, tym razem na niebiesko, nagle pojawiłem się za Visto, który miał przerażenie w oczach. On, krasnolud, którego znałem jako osobę nie bojącą się niczego, stał teraz chwilę ode mnie ze strachem w oczach, którego nie jestem w stanie opisać... Kolejny zamach Rezvultem, gdybym nie zaskoczył swojego dowódcy w ten sposób, jestem pewien, że uchyliłby się moim ciosom i powalił mnie na glebę, jak to zwykle bywało. Ale nie tym razem... przez swoje przerażenie patrzył tylko jak mój topór przelatuje przed jego twarzą, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jedno cięcie, jedno precyzyjne cięcie i połowa jego głowy upadła na ziemię, oczy nadal zablokowane w wyrazie przerażenia.

        Kolejny błysk oczu, już ostatni, choć tym razem był to raczej brak błysku, a bardziej jakby moje ciało zaczęło wchłaniać światło i całe życie wokół mnie do siebie, oczy poczerniały, na mojej twarzy zagościł nienaturalny uśmiech z wyszczerzonymi zębami - jakbym patrzył na swoją następną ofiarę... Res. Tylko ona została żywa na tym “polu bitwy”. Jej twarz, nigdy nie zapomnę tego wyrazu twarzy. Przerażenie było widoczne na niej, jednak pozostała wierna swojemu charakterowi do końca, patrzyła na mnie i się uśmiechała, tym niewinnym, wiecznie promiennym uśmiechem. Rzuciłem się na nią, nawet się nie opierała, nie uciekała, nie krzyczała, nie walczyła. Jeden cios, jedno cięcie i krew zaczęła tryskać z jej szyi. Patrzyła się na mnie i uśmiechała się... I ja się uśmiechałem, usatysfakcjonowany swoją “zdobyczą”. Nie widząc nikogo innego do zabicia, padłem na ziemię, zmoczony w kałużach krwi, które mnie otaczały.

        Przebudziłem się po nie wiem jak długim czasie, ale wiem, że był to zmierzch. Powoli zaczęło do mnie docierać do czego doszło i co zrobiłem. Nie wstałem, leżałem w kałużach krwi, moje ubrania przesiąknięte i zabarwione na czerwono, zacząłem płakać, szlochać i krzyczeć, próbowałem i siebie przebić toporem, ale coś nie pozwalało mi na ten krok. Ten elf, a raczej to coś, co sprawiło, że straciłem nad sobą kontrolę musiało zadbać bym żył ze świadomością tego, że zabiłem, wręcz zmasakrowałem swój oddział, swoich przyjaciół, swoją... rodzinę. Zapadł zmierzch, nie mając już sił na płacz wstałem i pozbierałem to co się dało ze swoich kompanów - szczątki Serena, ciało Res i Visto i wyruszyłem w drogę powrotną do jednostki.

        Gdy wróciłem wszyscy patrzyli na mnie z niedowierzaniem – jakim cudem taka błaha misja skończyła się takimi ofiarami. Kapitan wezwał mnie do swojego namiotu na wyjaśnienia. Szedłem bezwiednie, z pustym wyrazem twarzy i oczami, które nie miały w sobie życia. Opowiedziałem wszystko co się wydarzyło, kapitan słuchał uważnie bez żadnej reakcji. W momencie jak skończyłem zdawać raport, podszedł do mnie i uderzył mnie w twarz, na tyle silnie, że upadłem na podłogę, jednak mój wyraz twarzy się nie zmienił. Powiedział mi, żebym się wynosił, że nie będzie trzymać w swojej jednostce zdrajców, którzy mordują swój oddział. Posłuchałem go i wybyłem z oddziału, jednak wziąłem ze sobą ciało Res, musiałem ją oddać jej rodzinie, zasługiwała na godny pochówek.

Podróż zajęła nie wiem ile, nie patrzyłem na niebo, moje ciało ruszało się bez mojej ingerencji, jakby automatycznie. Dotarłem o świcie do wioski, z której pochodziła, z której obydwoje pochodziliśmy. Gdy tylko mieszkańcy mnie zauważyli, zawołali rodziców Res, którzy przybiegli tak szybko jak tylko mogli. Na ich twarzach szybko pojawiła się rozpacz, łzy i krzyki na mnie. “DLACZEGO ONA NIE ŻYJE?! OBIECAŁEŚ JĄ CHRONIĆ PRZED WSZYTKIM!!! OBIECAŁEŚ!!! Obiecałeś…” Spojrzałem na nich, oczy puste i bez woli do dalszego funkcjonowania na tym świecie, nie mogłem ich okłamać, nie ich, byli dla mnie jak drudzy rodzice. “To... To moja wina, to ja ją zabiłem” Wydukałem ze swoich warg wiedząc co mnie czeka. Rozpacz szybko zmieniła się w niedowierzanie, po czym jeszcze szybciej w gniew. “Wynoś się. WYNOŚ SIĘ! I NIE WRACAJ!” wykrzyczał w moją stronę ojciec Res, jej matka nadal była w stanie niedowierzania, że mógłbym dokonać takiego czynu. Położyłem ją na ziemi, po czym odwróciłem się i wyruszyłem w dalszą drogę. Zanim oddaliłem się wystarczająco od wioski, poczułem wielokrotnie kamienie, które uderzały w różne części mojego ciała.

Obiecałem sobie, że nigdy więcej nie zbliżę się do kogokolwiek, nie zaprzyjaźnię się, choćbym nie wiem ile czasu spędzał z daną osobą. Chciałem zostać sam z moją klątwą. Minęły lata, w trakcie których uczyłem się kontrolować to, z czym przyszło mi żyć. Po upływie siedmiu byłem w końcu w stanie jakkolwiek kontrolować tą energię, nie byłem w stanie przewidzieć jaki efekt dzika magia miałaby na otoczenie kiedy wpadam w furię, ale umiałem już nie tracić zmysłów do momentu wejścia w krwawą, bezmózgą chęć mordu. Nie obyło się to jednak bez ofiar śmiertelnych. Nie zliczę i nie spamiętam już kogo zabiłem w tym czasie, nie chciałem się do nikogo zbliżać do tego stopnia, że nie brałem pod uwagę imion czy ras tych, z którymi się zadawałem. Udało mi się również zdobyć na tyle kontrolę na przepływem dzikiej magii, by umieć “zamaskować” swoje oczy przed innymi, nie muszą wiedzieć, że pod ciemnopomarańczowymi oczami nadal jest martwy wzrok kogoś, kto sprowadził śmierć na swoich najlepszych przyjaciół.

W ten sposób po odnalezieniu jakiejkolwiek kontroli nad swoją na ten czas prawie niepohamowaną rządzą krwi, trafiłem do gildii najemników we Wrotach Baldura. Tu zaczął się mój nowy rozdział w życiu.

wtorek, 29 czerwca 2021

Dziennik Randala – część IV

Trzask ognia obejmującego drewniane polana miesza się ze spokojnymi odgłosami wieczornej pory i postukiwaniem kopyt koni zajadających się swoją kolacją, pozwalając mi się wyciszyć przy pisaniu tych słów. Całości tego idyllicznego obrazka dopełnia przekomarzający się ze mną Ragnar oraz praktycznie opierająca mi się na ramieniu Mara, zerkająca z ciekawością na stronice sukcesywnie zapełniane przeze mnie kolejnymi akapitami przy świetle jej rapiera.

Wrócić wpierw należy jednak do chwili, gdy po paru kolejnych dniach drogi przekroczyliśmy bramę Wrót Baldura. Miasto wiecznie żywe – gwarne, tłoczne, rozciągające się po horyzont w każdą stronę. Miasto, w którym można było znaleźć dosłownie wszystko. Nawet kilka solidnych guzów, jeśli nieświadoma niczego dusza zapuściła się nie w tę alejkę co trzeba.

Dotarłszy do miasta, pierwsze kroki, zgodnie ze słowami Elizabeth, skierowaliśmy do karczmy U Billy’ego, która to okazała się być małą, obskurną knajpką na obrzeżach miasta. Nie ruszyliśmy jednak tam wszyscy – Xsarvo postanowił odłączyć się i pierwszy iść do Gildii. Szybkim ruchem zeskoczył ze swojego wierzchowca, wręczając lejce Marze.

- Oddaj mojego konia za mnie. Ja idę do Gildii, spotkamy się na miejscu.

Mara przytaknęła krótko, po czym nasz gburowaty towarzysz oddalił się, szybko niknąc w tłumie.

Gdy stanęliśmy przed wejściem karczmy, oczom naszym ukazał się widok dość powszechny jak na tego typu lokale – przez okno z łomotem wyleciał jakiś, sądząc po mocno zaczerwienionej twarzy, solidnie naprany gość, który nie docenił mocy serwowanych tu napitków, a w drzwiach stanął krasnolud, który mimo swego wzrostu odznaczał się postawną budową.

- I żebym Cię tu więcej nie widział, do stu kartaczy! TFU! – ryknął, spluwając na bok. Dopiero po chwili jego wzrok uchwycił naszą trójkę wiodącą konie ku niemu.

- A. Wy pewnie od Ellie, co? Poznaję te konie. – wyglądało na to, że właśnie trafiliśmy na karczmarza. Jako że wolałem się upewnić, zapytałem:

- Tak. Pan to pewnie Billy, zgadza się?

- Ta. Zapraszam do środka, konie oddajcie stajennemu. – odparł Billy, po czym ryknął:

- EJ, MŁODY! CHODŹ TU, ROBOTA JEST!

Zza karczmy wyszedł młody chłopaczek i ukłoniwszy się nam, po kolei odebrał od nas wierzchowce. Poklepałem mojego karego towarzysza w podziękowaniu za jego świetną robotę – trochę żal było go oddawać, wierzchowiec był naprawdę wspaniały. Wyglądało na to, że i nasza bardka była podobnego zdania o swoim zwierzęcym koledze – kątem oka dostrzegłem, jak Mara pożegnalnie tuli się do konia, podsuwając mu do schrupania marchewkę.

Oddawszy wierzchowce stajennemu, weszliśmy do karczmy, zamieniając kilka słów z Billym na temat ewentualnego dalszego wypożyczenia koni, po czym ruszyliśmy w stronę Gildii, której ogromne zabudowania można było dostrzec z odległości dobrych kilkuset jardów.

Przy głównym wejściu czekał na nas Xsarvo, z miną jak zawsze naburmuszoną i wyrażającą kompletną obojętność.

- Chodźmy. Miejmy to już z głowy. – z tymi słowy barbarzyńca wyszedł przed naszą grupę, niejako obejmując dowodzenie i wszedł do głównego holu, gdzie za potężnym biurkiem z litego drewna siedział, jeśli wierzyć zdobieniom okraszającym jego szaty, jeden z Mistrzów Gildii.

- Cóż Was sprowadza w dniu dzisiejszym? – Mistrz otaksował nas wzrokiem.

- Wracamy z przydzielonego nam zadania. Mała wioska nawiedzana przez nieumarłych. – ton Xsarvo, mimo iż wyzuty z wszelkich emocji, dobitnie podawał wymagany przekaz nie zostawiając miejsca na argumentację.

- Czy problem udało się rozwiązać?

- Tak, udało, ale nie bezstratnie. Straciliśmy kompana podczas tej misji.

- Imię?

- Mole.

Na to Mistrz wyciągnął z biurka potężny zwój, czarem zawiesił go w powietrzu i jął go przewijać z góry na dół, mrucząc pod nosem:

- Mole, Mole… A, jest. Mole, pół-ork. Dobra, no to wykreślamy…

Mówiąc to, Mistrz przeciągnął piórem po liście, a nazwisko Mole’a przecięte magiczną kreską zamigotało i znikło. Zacisnąłem pięści – wiedziałem, że Gildia zrzesza całą masę bohaterów, ale żeby poległego podwładnego traktować tylko jak głupi wpis na liście podejściem „a, nie ma go, to cyk kreseczka i po sprawie”?!

Mistrz zwinął zwój i ponownie odwrócił się do nas.

- No, to to mamy załatwione. Macie dla mnie jeszcze coś?

- Tak. Na terenie znaleźliśmy coś, o czym Gildia zdecydowanie powinna wiedzieć.

- Czyli co konkretnie?

W tym momencie nie wytrzymałem, podchodząc do biurka i nieco zbyt gwałtownie opierając na nim pięści, o mały włos nie rozlewając zawartości kałamarza Mistrza.

- Czyli cholernego nekromantę, który sterroryzował całą wioskę!

Mistrz popatrzył na mnie wielkimi oczyma, po czym skwitował pod nosem:

- Rozumiem, rozumiem… acz ja nie wiem, co to za czasy… kiedyś paladyni byli bardziej kulturalni i mieli bardziej powściągliwy język… doprawdy, co za czasy… jednakże mniemam, że został on… odpowiednio zatrzymany?

- Tak, został, ale to nie wszystko, wiemy po co tam był. – Xsarvo, najwyraźniej zniecierpliwiony uwagami Mistrza, postanowił dorzucić ostatni argument.

- Taaak?

- Dokładnie. Najprawdopodobniej szukał tego. – z tymi słowy żółtooki położył na biurku miecz zabrany z katakumb.

- Hmm… - Mistrz dokładnie obejrzał ostrze, po czym wskazał na symbole wybite tuż przy rękojeści. – Te symbole wskazują na powiązanie miecza ze stroną zła… jeśli nekromanta faktycznie szukał tej broni, to na pewno nie w szlachetnym celu. Będziecie musieli przyjrzeć się tej sprawie.

Spojrzeliśmy po sobie. My?!

- No co się tak patrzycie? Inne drużyny są zadysponowane do swoich zadań. Wy ruszyliście tę sprawę, Wy ją dokończycie. – Mistrz uniósł brew widząc nasze skonfundowane miny.

- Dobrze, wiemy, że miecz musi mieć związek ze stroną zła. Ale czy jest możliwość znalezienia czegoś więcej na ten temat? – Ragnar również zbliżył się do biurka.

- Ja Wam więcej nie jestem w stanie powiedzieć. Idźcie do gildyjnej biblioteki, pewnie tam coś znajdziecie. A teraz zmykajcie już. – Mistrz na pożegnanie zbył nas machnięciem ręki, odwracając się do swoich papierów. Wzruszyłem ramionami, a Xsarvo zgarnął miecz z biurka i żwawym krokiem podążył w kierunku biblioteki, co chwilę później uczyniła i reszta z nas.



Biblioteka była olbrzymia. Dosłownie. Całe rzędy opasłych tomów wskazywały, że ta sekcja nie zajmowała jedynie jednego pomieszczenia, ale rozciągała się wręcz na całe skrzydło budynku. Pokręciłem lekko głową. Obyśmy tylko nie utknęli wśród książek na parę tygodni…

Szczęściem w nieszczęściu, jedna z bibliotekarek przyszła nam z pomocą i wskazała rząd siódmy jako odpowiednie miejsce do poszukiwania ksiąg o nekromancji i magicznym orężu. Rozdzieliwszy się, jęliśmy przeglądać tom za tomem w poszukiwaniu czegoś, co pomoże nam rozgryźć zagadkę.

Dziękować bogom, nie było dane nam długo szukać.

- Mam, mam! Znalazłem! – uszczęśliwiony głos Ragnara ściągnął na nas piorunujący wzrok wszystkich znajdujących się w pobliżu bibliotekarek. Nie zważaliśmy na to jednak. W try miga zebraliśmy się wokół naszego pól-elfiego kolegi, który podekscytowany wskazywał na opis miecza i symbole łudząco podobne do tych na ostrzu żółtookiego.

- Dobra Xsarvo… dawaj tu ten miecz. – zakomenderowałem. Xsarvo bez mrugnięcia okiem położył ostrze na pobliskim stole. Odcyfrowując symbole i porównując je z książką, chybko dociekliśmy, iż miecz wykuty został przez rzemieślników stacjonujących w Kruczej Twierdzy – miejsca, które Mara błyskawicznie skojarzyła z lokalizacją oznaczoną na zdobycznej mapie wytarganej spośród tomów nekromanty. Z opasłego tomu wynikało również, iż ostrze było własnością bohatera faktycznie skojarzonego z siłami zła, który to ostatecznie poległ w wielkiej bitwie dobra ze złem. Książka niewiele mówiła o tym, z którego ręki właściciel miecza dokonał swych dni, jednak wniosek nasuwał się nam sam: pogromcą musiał być paladyn będący bohaterem wioski, którą odwiedziliśmy.

- Wygląda na to, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu ciała zostały zamienione i bohater zła spoczął w miejscu, w którym winien był być złożony paladyn, a ktoś zwiedział się o zamianie. Albo nekromanta przybył po miecz, albo planował zrobić coś z ciałem… - rudowłosa zmrużyła oczy, po czym odwróciła się do barbarzyńcy. – Xsarvo, pamiętam, że kiedy wyczułeś magię w grobowcu, wyczuwałeś ją z wnętrza sarkofagu… z miecza… - żółtooki pokiwał w milczeniu głową.

- Ten upiór, który pojawił się po otwarciu… to musiało być zabezpieczenie, pułapka na rabusia... – Ragnar sprawnie podsumował całość.

- A więc ustalone – nie pozostawiłem wątpliwości, co winniśmy uczynić dalej – Następny przystanek – Krucza Twierdza.

- To zadanie to już nie zwykłe „chodzące trupy w małej wiosce” – burknął Xsarvo tonem „chyba uderzyliście się w głowę” – Powinniśmy wykorzystać fakt przystanku we Wrotach i zaopatrzyć się w lepszy sprzęt. To, co mamy aktualnie, może nam nie wystarczyć.

Wszyscy aprobowaliśmy pomysł barbarzyńcy. Jakby nie patrzeć, kilka zgniłych łbów stanowiło zasadniczą różnicę od zastępu gotowych na wszystko nekromantów. To była zupełnie inna klasa adwersarzy i nasz sprzęt, choć w wyśmienitym stanie, mógł nie stanowić najmniejszej przeszkody przed unicestwieniem naszej drużyny.

W tym momencie Xsarvo i Ragnar jak jeden mąż potężnie ziewnęli, chwilę później ich przykładem podążyła nasza bardka, choć w znacznie bardziej elegancki sposób zasłaniając usta dłonią. Szybką decyzją postanowiliśmy najpierw odnowić siły w karczmie – będąc w mieście, wypadało skorzystać z komfortu jaki dawało schronienie pod dachem, nawet najbardziej miękka polana nie zastępowała łóżka z prawdziwego zdarzenia.

Tedy więc nasze kroki skierowaliśmy ku znajdującej się nieopodal karczmie „Elfi Śpiew” – nazwa wskazywała, iż jest to lokal wyższej klasy. Kątem oka przyuważyłem, jak nasza rudowłosa towarzyszka delikatnie zagryza zęby. Niespecjalnie byłem zdziwiony – jak mógł czuć się bard niemogący zarobić w mieście choćby kilku drobniaków…

Elfi karczmarz otaksował naszą grupkę wzrokiem, po czym w pierwszej kolejności zwrócił się do Xsarvo i Ragnara:

- Dla panów? Pokoje gościnne, czy wolicie może miejsca w głównej sali? Zostało jeszcze parę miejsc przy samym kominku.

- Dla mnie główna sala… - Xsarvo beznamiętnie rzucił na blat garść miedziaków i poszedł ułożyć się przed kominkiem.

- Ja też skorzystam z głównej sali. Proszę uprzejmie. – Ragnar w bardziej kulturalny sposób zapłacił za pobyt i skierował się w stronę kominka. Karczmarz skierował swój wzrok w moją stronę… a raczej moją i Mary.

- A dla państwa? Pokój małżeński, ma się rozumieć?

Znaczenie tego, co mówił (i sugerował) karczmarz, dotarło do mnie ułamki sekund po tym, jak ten skończył mówić. Zamrugałem szybko oczami – pokój małżeński? Wspólny? W jednym pokoju z Marą? Uniosłem brew w lekkim uśmiechu i spojrzałem na rudowłosą. Dziewczyna nie mówiła ni słowa, jak gdyby głos uwiązł jej w gardle, ale odwróciła wzrok, a jej twarz przyozdobił szkarłatny rumieniec zalewający całą jej buzię – niewinnie uroczą w tymże momencie.

Odwróciłem głowę do karczmarza i ujrzałem, że ten bez słowa wyciągnął już w naszą stronę klucz. Na plecach czułem, jak wbija się w nas wzrok stojących w kolejce za nami, jak gdyby chcieli powiedzieć „no na co czekacie? Bierzcie!”

- Jaki koszt? – zapytałem spokojnym głosem.

- Pięć sztuk złota, w cenie pościel, woda i wszelkie niezbędne komforty.

W tym momencie Mara odzyskała głos i zrobiła krok do przodu, chcąc wziąć klucz.

- Nie płacę za Ciebie… - wydusiła jakby przez zęby, sięgając do sakwy. Jak gdyby bała się, że jej głos załamie się tak, jak w podziemiach.

Nie miałem zamiaru pozwolić jej na to. Szybkim ruchem rozwiązałem swoją sakiewkę i wyłożyłem całość opłaty na blat, posyłając jej nieco podsycony pewnością siebie uśmiech.

- Oczywiście, że nie. Za kogo mnie masz?

Mara nie odpowiedziała, ponownie płonąc rumieńcem. Co prawda znałem tę reakcję, w przeszłości doświadczałem jej parę razy, ale tym razem… czułem, że to coś innego. I choć nie dawałem po sobie tego poznać, to w myślach nie ukrywałem… schlebiało mi to, i to niezmiernie.

Szybko odebrałem klucz od karczmarza i razem z dziewczyną skierowaliśmy swoje kroki ku schodom na górę, gdzie mieściły się pokoje. Gdy przechodziliśmy obok wejścia do głównej sali, mimowolnie spojrzałem na sylwetki naszych towarzyszy pod kominkiem. Xsarvo zdążył ułożyć się już przy ogniu i smacznie zasnąć, Ragnar zaś siedział ze zwieszoną głową, tępo patrząc się w języki skaczących w kominku płomieni.

- Poczekaj na mnie chwilkę, zaraz wrócę. – z tymi słowy wręczyłem Marze klucz i skierowałem swe kroki ku naszym towarzyszom. Spokojnie podszedłem, przykucnąłem przy naszym pół-elfim towarzyszu i spokojnym gestem położyłem mu dłoń na ramieniu, tak aby go nie wystraszyć. Łucznik odwrócił głowę w moją stronę.

- Myślisz o Mole’u, prawda?... – to pytanie musiało paść. Widać było, że po całych tych przeżyciach i podejściu Mistrza Gildii Ragnar nie był w najlepszym nastroju.

- Był mi jak faktycznie brat, całe życie znaliśmy się i trzymaliśmy razem… nie mogę uwierzyć, że tak to się skończyło… - pół-elf pokręcił głową.

- Wiem, że nie zabrzmi to jak pocieszenie, ale doskonale Cię rozumiem. Sam w przeszłości straciłem kamrata, i to w wyjątkowo paskudny sposób. Także wierz mi lub nie, ale wiem, jak się czujesz i naprawdę współczuję Ci, że musisz przez to przechodzić. – moje słowa może nie były najlepszą otuchą, acz najbardziej zależało mi na tym, aby Ragnar wiedział, że mimo straty Mole’a nie zostaje sam.

- Dziękuję Ci. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. – Ragnar mimowolnie lekko się uśmiechnął, po czym przeniósł wzrok na Marę. – Nasza koleżanka to bardka, prawda?

- No tak… jakby nie patrzeć, dawała występ u Elizabeth. I to całkiem zacny. Czemu pytasz?

- Zauważyłeś, jak bardzo publika się nie bawi przy obecnej trupie? – w oku Ragnara błysnęła wesoła iskra.

- Hmm… więc myślisz, żeby…

- Właśnie. Myślę, że…

- …że nasza przyjaciółka będzie w stanie rozruszać salę! – obaj dokończyliśmy zdanie ze śmiechem, po czym złapałem dłoń Ragnara w silny uścisk i podniosłem go. Zgodnie skierowaliśmy się do karczmarza, ku przerażonej minie malującej się na twarzy rudowłosej.

Karczmarz, usłyszawszy nasze zapytanie, z początku się obruszył.

- Waćpanowie… to jest lokal o wyższym standardzie. Jako taki, ma grupę zatrudnioną na kontrakt. Żelazny kontrakt na wyłączność.

- „Na wyłączność”? No dobrze, ale to oznacza, że lokal ma grupę na wyłączność, a nie na odwrót. Pierwszy raz słyszę, żeby grupa miała na wyłączność dany lokal. – podrapałem się po głowie, kątem oka widząc, jak buzia Mary nabiera coraz głębszego odcienia karmazynu.

- Mówię, jak jest, cni panowie. Jeśli chcecie, możecie spróbować rozmawiać z samymi bardami, ale osobiście szczerze powątpiewam w owocność tych pertraktacji… - karczmarz wskazał nam wejście na scenę. Ragnar mrugnął do mnie okiem, po czym obaj skierowaliśmy się w stronę niewielkich schodków, nie bacząc na to, że Mara do końca spłonęła rumieńcem w odcieniu soczystego buraczka i z hałasem wbiegła po schodach na górę.

- Spokojnie, jak się dogadamy to po nią pójdę. – Ragnar roześmiał się na moje słowa.

- Żeby tylko udało Ci się ją tu sprowadzić, to będzie dobrze. Ale najpierw zobaczmy co mają nam do powiedzenia muzykanci.

Duet elfów właśnie skończył grać kawałek i zaczął ponownie stroić instrumenty. Szybkim gestem zwróciłem ich uwagę i poprosiłem, aby na chwilę podeszli do nas.

- Cni panowie, mamy dla Was pewną propozycję… - zacząłem, ale elf wpadł mi w słowo.

- Jakaż to propozycja? Chętnie wysłucham, ale pamiętajcie panowie… nasz czas kosztuje.

- Co ma pan na myśli? – zapytał Ragnar.

- Panowie, nasza grupa ma podpisany żelazny kontrakt na wyłączność. Mamy płacone od każdego zagranego kawałka. Im więcej zagramy, tym więcej dla nas.

- Panowie… a jakbyście, w drodze wyjątku, pozwolili na jednorazowy występ komuś innemu?

- Komuś innemu?! – obruszył się elf. – I stracić nasze zarobki z tytułu kontraktu?!

- Nasza koleżanka jest bardką, i chcieliśmy dać jej szansę występu przed szerszą publicznością… - Ragnar poskrobał się po uchu.

- Panowie, powtórzę – mamy żelazny kontrakt. Udostępnienie sceny nie wchodzi w grę… tu chodzi o nasze zarobki. Spróbujcie w innej karczmie o niższym standardzie, tam na pewno dacie radę. – ton, w jakim elf wypowiedział słowa „o niższym standardzie” był pełen pogardy i jednocześnie pychy, co nieco mnie zraziło. Nie poddałem się jednak:

- Jesteśmy skłonni oddać procent od tego, co dostanie nasza koleżanka. Rozwiązanie korzystne dla obu stron – ona zarobi, wy nie stracicie… - zacząłem negocjować.

Nie wiem jak długo trwały negocjacje, ale niestety elfi muzykanci pozostali nieugięci. W pewnym momencie zaproponowaliśmy im nawet podział po sprawiedliwej połowie, ale nawet i to ich nie przekonało. Ostatecznie machnęliśmy ręką i odeszliśmy od sceny, Ragnar mamrocząc pod nosem o „przeklętych elfich kutwach grabiących karczmy, ile się da”. Jako że za oknami zapanował kompletny mrok, pożegnaliśmy się z łucznikiem, a ja skierowałem swoje kroki na górę.

Podchodząc do drzwi, zapukałem delikatnie, nie chcąc wystraszyć mojej towarzyszki i zacząłem ściągać z pleców miecz – jednak wygodniej było przyszykować się do spania bez ostrza obijającego się o kręgosłup.

- Wejść – dobiegł mnie delikatny głos zza drzwi. Pchnąłem je za klamkę, wchodząc do pokoju i odwracając się, by je zamknąć.

- No niestety, z elfami nie udało się doga… - w tym momencie odwróciłem się w stronę wnętrza pokoju. Widok, który zastałem, sprawił, że głos ugrzązł mi w gardle, a ściągnięty z pleców miecz wypadł mi z rąk i z potężnym brzękiem – prawdopodobnie słyszalnym aż na dole – upadł na podłogę.

Nie było co się dziwić – to, co zobaczyłem, wprawiło mnie w stan całkowitego oniemienia.

Oto Mara, przebrana w prostą, jasną lnianą koszulę do spania, stała przy łóżku i obserwowała mnie, rozpuściwszy swoje jasnorude włosy, które ognistą burzą opadały aż do jej pasa. Jej twarz przyozdabiał delikatny rumieniec, nadając jej uroczej postaci jeszcze więcej piękna i powodując, że nie mogłem wydusić z siebie ni dźwięku – choć chciałem z całych sił powiedzieć cokolwiek, by sprawić dziewczynie komplement, na który zdecydowanie zasługiwała.

Staliśmy tak chwilę w bezruchu. Mara zaczęła przenosić wzrok to na mnie, to na leżący na podłodze miecz, by po kilkunastu sekundach takiej „obserwacji” wydusić z siebie:

- Coś Ci… spadło…

Ja również zacząłem przerzucać spojrzenie między moim ostrzem a uroczą fizjonomią dziewczyny, by w końcu zatrzymać się na tej drugiej i cały czas nie przerywając kontaktu wzrokowego, sięgnąć po miecz i podnieść go z miejsca, w którym wylądował.

Przedłużona „bitwa spojrzeń” musiała jednak chyba ruszyć Marę.

- Na co tak patrzysz? – burknęła, zakładając ręce na piersi.

- Ciężko oderwać od Ciebie wzrok… - tak, wiedziałem, że nie wysiliłem się na komplement. Ale cóż miałem powiedzieć, skoro postać Mary działała na mnie w tamtym momencie tak hipnotyzująco i faktycznie oczy do niej aż rwało?

Mara jednak nie wytrzymała i parsknęła lekko.

- Serio? To są Twoje zaloty? „Ciężko od Ciebie oderwać wzrok”? Widziałam, że paladyni się staroświeccy, ale tak mój dziadek mógł się starać o rękę mojej babki… – odparowała niezadowolona. Widziałem, że dziewczyna próbuje przejść do defensywy, dlatego postanowiłem nie rozdrabniać się za mocno.

- Może i jest to staroświeckie, ale w pełni zgodne z prawdą – odpowiedziałem, wytaczając „ciężkie działa”. Nie chciałem w tym momencie prawić półsłówek, wolałem bezpośrednią szczerość mojego stwierdzenia.

To chyba zadziałało, bo dziewczyna nie odpaliła mi na moje stwierdzenie ni słowa, zamiast tego czerwieniąc się po same czubki uszu. Uśmiechnąłem się w duchu – wyglądało to bardzo „wedle starej szkoły”, ale tak jak wcześniej, rumieniec bardki mocno mi schlebiał. I jeśli wierzyć jej reakcjom, chyba moja osoba też nie pozostawała jej obojętna…

Mara odwróciła się tyłem i wskazała mi „moją” część łóżka.

- Trzymaj się swojej połowy. – z tymi słowy usiadła po „swojej” stronie, rozczesując palcami włosy.

- Tak, tak, nie przejmuj się… - ciężko usiadłem na „mojej” połówce, po czym podniosłem wzrok do góry, wbijając go w drzwi. Implikacja słów dziewczyny dotarła do mnie po dłuższej chwili, a ja poczułem, jak i mnie zaczynają palić uszy.

- Tam jest woda. – mruknęła rudowłosa, sadowiąc się pod kołdrą i przykrywając się praktycznie pod głowę, najwyraźniej próbując dać mi odrobinę przestrzeni do umycia się. Wstałem z łóżka i spojrzałem na nią.

- Przy mnie nic Ci się nie stanie. Obiecuję. – powiedziałem cicho, po czym podszedłem do misy, wlałem w nią porcję wciąż ciepłej wody i zmyłem z siebie pot, krew i znój drogi z ostatnich paru dni. Po szybkim przebraniu we własne ubranie, które wykorzystywałem do spania w karczmach, ułożyłem się do snu, uprzednio dla bezpieczności ustawiając w głowach łóżka pochwę z mieczem – tak, aby w razie wyższej konieczności był on dosłownie na wyciągnięcie ręki. Niewiele później kraina snów porwała mnie w swe objęcia.

Promienie wschodzącego słońca wpadającego przez niezasłonięte okno raziły mnie w oczy, wytrącając z krainy snów i przywracając do rzeczywistości. Łóżko było ciepłe i wygodne, pozwalając zrelaksować się mimo wczesnej pobudki, jednak do mojej świadomości niczym przez mgłę przebijało się dziwne uczucie niedużego ciężaru jak i ciepła, które zdecydowanie nie było moim własnym. Zamrugałem parę razy powiekami, spędzając z nich resztkę snu i spokojnie rozglądając się po pokoju. Tego, co zastałem, nie spodziewałem się w najśmielszych myślach – Mara z uśmiechem na twarzy leżała wtulona we mnie niczym w najbardziej puchatą i miękką poduszkę trzymając głowę na mojej piersi, jej jasnorude włosy rozrzucone wokół niczym ognista poświata. Do tego, niczym nieświadomie, moja ręka owinęła się wokół jej talii, przyciągając ją jeszcze bardziej. Uśmiechnąłem się lekko - dziewczyna wyglądała tak słodko i niewinnie, że nie miałem najmniejszej ochoty, by wybudzać ją z tego błogiego stanu rzeczy.

W tymże momencie chyba przewrotność bogów sprawiła, że me ciało i umysł postanowiły zadziałać wbrew mej woli. W ostatniej chwili zdusiłem krótki śmiech usiłujący się wyrwać mi z ust. To wystarczyło, by oddech załamał się w mocniejszym podmuchu, a ciało zatrzęsło wyraźnie, niczym tłukący się po koleinach wóz kupiecki. Jak na alarm Mara, wciąż uśmiechnięta, podniosła lekko głowę, mrużąc oczy i napotykając moje spojrzenie.

Otrzeźwienie przyszło sekundę później. Dziewczyna z piskiem odskoczyła ode mnie, prawie spadając z łóżka i odwracając się do mnie plecami. Widziałem jednak, że czubki jej uszu zaczynają w uroczy sposób kontrastować z kolorem jej włosów.

- „Trzymaj się swojej połowy”, co? – zapytałem z nieukrywanym zadowoleniem w głosie.

- Zamknij się… - Mara podniosła się z posłania i usiadła na łóżku. Również wstałem i podszedłem do swojej zbroi, postanawiając ją uszykować do wrzucenia na siebie.

- Niemniej… żałujesz tego jak nas zastałaś? – odwróciłem się do niej. Nie wiem skąd to pytanie przyszło, ale po prostu musiałem je zadać.

- Niemniej… nie… a Ty? – padła odpowiedź.

- Jakżebym mógł? – uśmiechnąłem się. Mara również posłała mi niezręczny uśmiech.

Gdy zeszliśmy na dół, Xsarvo i Ragnar kończyli właśnie zajadać się śniadaniem składającym się z kolacyjnych pozostałości, wciąż niemniej smacznych w ich mniemaniu, i zapitych niebiańsko smakującym elfickim alkoholem – na co potwierdziłem z uśmiechem, iż ten należy do czołówki znakomitości napitków w regionie. Ich dwuznaczne uśmiechy postanowiłem zbyć uprzejmym milczeniem, jednak bardka na ten widok ponownie spłonęła czerwienią.

Opuściwszy karczmę, postanowiliśmy ruszyć na wrotowe bazary w poszukiwaniu niezbędnego nam wyposażenia. Xsarvo w mig znalazł nowy fragment skóry, który uwiązał na podobieństwo pochwy, by sprawnie zawiesić w nim swój wielki miecz, po czym wraz z Marą błyskawicznie wyposażyli się w zapasy eliksirów leczniczych – w tym drugim wypadku barbarzyńca przed zakupem dodatkowego pierścienia ochronnego wrócił do nas, z całkowicie neutralną miną prosząc o użyczenie paru sztuk złota. Zarówno Ragnar, jak i rudowłosa bez słowa wyciągnęli potrzebną sumę, na co na twarz przywołałem lekki uśmiech.

O bogowie, nie przewidziałem, że za chwilę sam będę w podobnej sytuacji. Gdy odwiedziłem kuźnię celem zakupu nowego miecza, jako że mój obecny po inspekcji w dziennym świetle ujawnił zaczątki znacznego zużycia, kowal rzucił taką cenę, że z zakłopotaną miną i drapiąc się po głowie musiałem zadać moim towarzyszom to samo pytanie, co Xsarvo parę minut wcześniej.

Ragnar bez słowa wręczył mi cztery sztuki złota, zaś Mara z uśmiechem podała mi kolejne cztery.

- Oddasz mi z procentem po następnym zleceniu. – dziewczyna uśmiechnęła się szelmowsko.

Po zakupie miecza wróciłem się jeszcze na chwilę na stoisko z eliksirami, gdzie sprzedawca zachwalał fiolki najróżniejszych płynów.

- A dla szlachetnego pana? Eliksiry, napoje wzmacniające, a może jakaś rozkosz dla podniebienia? – zapytał wesoło. – Wyczuwam, że ma pan niepośledni gust i na pewno nie pogardzi tą oto flaszeczką znakomitego wyrobu. Niech mi pan wierzy, pierwszorzędne warzenie krasnoludów z wybrzeża. Na ich własnym spirytusie!

Te słowa zdecydowanie mnie zainteresowały. Za zgodą sprzedawcy odkorkowałem flaszkę i powąchałem – zapach był iście zachęcający, a i zaiste mogłem wyczuć w nim nuty charakterystyczne dla krasnoludzkiego wyrobu.

- Więc mówisz, cny panie, iż flaszeczka ta jest na krasnoludzkim spirytusie?

- Nie inaczej, szlachetny panie. Półroczna warka wedle tradycyjnej receptury!

- Biorę. Zdecydowanie biorę, o takie rarytasy ciężko w karczmach!

- Dla miłego pana specjalna zniżka za dobrą decyzję i znakomity gust! Tylko cztery miedziaki!

Odebrawszy swój zakup, wróciłem do reszty drużyny, uśmiechem kwitując kręcącą głową Marę i delikatnie pukającego się w czoło Ragnara.

- Dobrze, moi drodzy, daleko mamy do Kruczej Twierdzy? – zapytałem dziarsko.

Xsarvo wyciągnął naszą zdobyczną mapę i porównał ze swoimi zapiskami.

- Jeśli będziemy iść pieszo, to dziesięć dni. Twierdza powinna znajdować się kawałek za górniczą wioską Hope.

- Dziesięć dni powiadasz?... Dobra, no to chodźcie za mną. – zakomenderowałem i poprowadziłem drużynę ze sobą.

Jakież było ich zaskoczenie, gdy wróciliśmy do karczmy U Billy’ego. Niewiele myśląc, przekroczyłem próg lokalu, zastając karczmarza siedzącego na wysokim stołku za kontuarem.

- Witajcie, cny karczmarzu. Przychodzę z interesem.

- O, to ponownie Wy. Co mogę dla Was zrobić tym razem? – karczmarz uśmiechnął się na nasz widok.

- Czy masz może jeszcze konie, które zostawiliśmy u Ciebie?

- Konie od Ellie? Pewnie, cały czas są w mojej stajni. Wracać miały dopiero jutro.

- Jesteśmy zainteresowani ich dalszym wykorzystaniem. – z tyłu usłyszałem cichy pisk, zdecydowanie należący do naszej rudowłosej towarzyszki.

- Dalszym? No, to nie będzie Was kosztować zbyt mało… konie były oporządzone, zadbane, poza tym współpracuję z Ellie od lat. Ktoś musi pojechać do niej z wiadomością, że zabraliście je dalej… dziesięć sztuk złota.

- Elizabeth przecież wie, że to my je wzięliśmy, poza tym u Ciebie były tylko jedną noc. Dziesięć to trochę dużo jak za wynajem, nie sądzisz? – nie dawałem za wygraną.

- Za wynajem? Człowieku, z konia spadłeś? To już nie byłby wynajem! Mówimy o sprzedaży! – Billy zaakcentował ostatnie słowa, wyraźnie dając do zrozumienia, że źle go odebrałem.

- No to na ile możemy się dogadać? Nie ukrywam, że dziesięć to nadal dość duża cena. – otaksowałem karczmarza wzrokiem, po czym wbiłem moje spojrzenie prosto w jego oczy. Siłowaliśmy się tak dobrych kilka chwil.

W końcu karczmarz musiał skapitulować.

- Dobra, no… siedem sztuk złota, tyle mogę zejść. Niżej nie da rady. – powiedział słabym głosem, drapiąc się po głowie.

- Siedem? A może jednak coś jeszcze ponegocjujemy? – spytałem zawadiacko, ponownie wbijając wzrok w karczmarza, ale ten uciekł wzrokiem, najwyraźniej nie mając ochoty na kolejne siłowanie się. Do tego Mara podbiegła do mnie i zaczęła mnie odciągać.

- Randal, daj już spokój! Siedem sztuk złota za cztery konie! To naprawdę dobra cena!

- Ma rację, za takie konie… - Xsarvo pokiwał głową.

Billy zeskoczył ze stołka i poprowadził nas do stajni, gdzie czekały – już nasze – cztery wierzchowce.

- Tak jak powiedziałem, są wasze. – rzucił, otwierając boksy.

- Dziękujemy, cny panie. Przekaż Elizabeth nasze pozdrowienia. – odparłem z uśmiechem, głaszcząc mojego karego towarzysza po pysku.

- Nie omieszkam, na pewno. – z krótkim ukłonem karczmarz wyszedł ze stajni, uprzednio nakazując stajennemu chłopaczkowi przygotować wierzchowce do drogi.

Cichy pisk z lewej strony sprawił, że odwróciłem głowę. Mara ponownie tuliła się do małego, gniadego konika, tak jak poprzednio, ignorując znaczący uśmiech Ragnara oporządzającego swojego wierzchowca. Ponownie mój wzrok napotkał spojrzenie dziewczyny, ale ta tym razem posłała mi wdzięczny uśmiech, jak gdyby chciała podziękować, że dane jest jej ponowne spotkanie z tym zwierzakiem.

Aktualnie cała nasza czwórka siedzi przy trzaskającym wesoło ogniu. Xsarvo nadal zbywa nas milczeniem lub mrukliwymi odpowiedziami półgębkiem, ale Ragnar za to nie stroni od wesołego dokazywania w moją stronę. Mara z kolei gra kolejne melodie na prośbę Ragnara, który w ten sposób stara się zbyć prośby dziewczyny o sparing, którymi ta go zasypuje od czasu, gdy pół-elf pierwszy raz sięgnął po swe ostrze miast łuku. Iście spokojna i magiczna wizja. W takich chwilach, mimo że początkowo miało być, jak było, to cieszę się, że jednak nasza „drużyna na moment” została w ten sposób zebrana. I że w ten sposób zadzierzgnęły się nam te więzi, które aktualnie mamy.

I mam nadzieję, że tak pozostanie, a jeśli już, to że będzie tylko lepiej. I magiczniej. I że nic niebezpiecznego nie stanie na drodze tych więzi, które w końcu udało się nam zbudować.