wtorek, 29 czerwca 2021

Dziennik Randala – część IV

Trzask ognia obejmującego drewniane polana miesza się ze spokojnymi odgłosami wieczornej pory i postukiwaniem kopyt koni zajadających się swoją kolacją, pozwalając mi się wyciszyć przy pisaniu tych słów. Całości tego idyllicznego obrazka dopełnia przekomarzający się ze mną Ragnar oraz praktycznie opierająca mi się na ramieniu Mara, zerkająca z ciekawością na stronice sukcesywnie zapełniane przeze mnie kolejnymi akapitami przy świetle jej rapiera.

Wrócić wpierw należy jednak do chwili, gdy po paru kolejnych dniach drogi przekroczyliśmy bramę Wrót Baldura. Miasto wiecznie żywe – gwarne, tłoczne, rozciągające się po horyzont w każdą stronę. Miasto, w którym można było znaleźć dosłownie wszystko. Nawet kilka solidnych guzów, jeśli nieświadoma niczego dusza zapuściła się nie w tę alejkę co trzeba.

Dotarłszy do miasta, pierwsze kroki, zgodnie ze słowami Elizabeth, skierowaliśmy do karczmy U Billy’ego, która to okazała się być małą, obskurną knajpką na obrzeżach miasta. Nie ruszyliśmy jednak tam wszyscy – Xsarvo postanowił odłączyć się i pierwszy iść do Gildii. Szybkim ruchem zeskoczył ze swojego wierzchowca, wręczając lejce Marze.

- Oddaj mojego konia za mnie. Ja idę do Gildii, spotkamy się na miejscu.

Mara przytaknęła krótko, po czym nasz gburowaty towarzysz oddalił się, szybko niknąc w tłumie.

Gdy stanęliśmy przed wejściem karczmy, oczom naszym ukazał się widok dość powszechny jak na tego typu lokale – przez okno z łomotem wyleciał jakiś, sądząc po mocno zaczerwienionej twarzy, solidnie naprany gość, który nie docenił mocy serwowanych tu napitków, a w drzwiach stanął krasnolud, który mimo swego wzrostu odznaczał się postawną budową.

- I żebym Cię tu więcej nie widział, do stu kartaczy! TFU! – ryknął, spluwając na bok. Dopiero po chwili jego wzrok uchwycił naszą trójkę wiodącą konie ku niemu.

- A. Wy pewnie od Ellie, co? Poznaję te konie. – wyglądało na to, że właśnie trafiliśmy na karczmarza. Jako że wolałem się upewnić, zapytałem:

- Tak. Pan to pewnie Billy, zgadza się?

- Ta. Zapraszam do środka, konie oddajcie stajennemu. – odparł Billy, po czym ryknął:

- EJ, MŁODY! CHODŹ TU, ROBOTA JEST!

Zza karczmy wyszedł młody chłopaczek i ukłoniwszy się nam, po kolei odebrał od nas wierzchowce. Poklepałem mojego karego towarzysza w podziękowaniu za jego świetną robotę – trochę żal było go oddawać, wierzchowiec był naprawdę wspaniały. Wyglądało na to, że i nasza bardka była podobnego zdania o swoim zwierzęcym koledze – kątem oka dostrzegłem, jak Mara pożegnalnie tuli się do konia, podsuwając mu do schrupania marchewkę.

Oddawszy wierzchowce stajennemu, weszliśmy do karczmy, zamieniając kilka słów z Billym na temat ewentualnego dalszego wypożyczenia koni, po czym ruszyliśmy w stronę Gildii, której ogromne zabudowania można było dostrzec z odległości dobrych kilkuset jardów.

Przy głównym wejściu czekał na nas Xsarvo, z miną jak zawsze naburmuszoną i wyrażającą kompletną obojętność.

- Chodźmy. Miejmy to już z głowy. – z tymi słowy barbarzyńca wyszedł przed naszą grupę, niejako obejmując dowodzenie i wszedł do głównego holu, gdzie za potężnym biurkiem z litego drewna siedział, jeśli wierzyć zdobieniom okraszającym jego szaty, jeden z Mistrzów Gildii.

- Cóż Was sprowadza w dniu dzisiejszym? – Mistrz otaksował nas wzrokiem.

- Wracamy z przydzielonego nam zadania. Mała wioska nawiedzana przez nieumarłych. – ton Xsarvo, mimo iż wyzuty z wszelkich emocji, dobitnie podawał wymagany przekaz nie zostawiając miejsca na argumentację.

- Czy problem udało się rozwiązać?

- Tak, udało, ale nie bezstratnie. Straciliśmy kompana podczas tej misji.

- Imię?

- Mole.

Na to Mistrz wyciągnął z biurka potężny zwój, czarem zawiesił go w powietrzu i jął go przewijać z góry na dół, mrucząc pod nosem:

- Mole, Mole… A, jest. Mole, pół-ork. Dobra, no to wykreślamy…

Mówiąc to, Mistrz przeciągnął piórem po liście, a nazwisko Mole’a przecięte magiczną kreską zamigotało i znikło. Zacisnąłem pięści – wiedziałem, że Gildia zrzesza całą masę bohaterów, ale żeby poległego podwładnego traktować tylko jak głupi wpis na liście podejściem „a, nie ma go, to cyk kreseczka i po sprawie”?!

Mistrz zwinął zwój i ponownie odwrócił się do nas.

- No, to to mamy załatwione. Macie dla mnie jeszcze coś?

- Tak. Na terenie znaleźliśmy coś, o czym Gildia zdecydowanie powinna wiedzieć.

- Czyli co konkretnie?

W tym momencie nie wytrzymałem, podchodząc do biurka i nieco zbyt gwałtownie opierając na nim pięści, o mały włos nie rozlewając zawartości kałamarza Mistrza.

- Czyli cholernego nekromantę, który sterroryzował całą wioskę!

Mistrz popatrzył na mnie wielkimi oczyma, po czym skwitował pod nosem:

- Rozumiem, rozumiem… acz ja nie wiem, co to za czasy… kiedyś paladyni byli bardziej kulturalni i mieli bardziej powściągliwy język… doprawdy, co za czasy… jednakże mniemam, że został on… odpowiednio zatrzymany?

- Tak, został, ale to nie wszystko, wiemy po co tam był. – Xsarvo, najwyraźniej zniecierpliwiony uwagami Mistrza, postanowił dorzucić ostatni argument.

- Taaak?

- Dokładnie. Najprawdopodobniej szukał tego. – z tymi słowy żółtooki położył na biurku miecz zabrany z katakumb.

- Hmm… - Mistrz dokładnie obejrzał ostrze, po czym wskazał na symbole wybite tuż przy rękojeści. – Te symbole wskazują na powiązanie miecza ze stroną zła… jeśli nekromanta faktycznie szukał tej broni, to na pewno nie w szlachetnym celu. Będziecie musieli przyjrzeć się tej sprawie.

Spojrzeliśmy po sobie. My?!

- No co się tak patrzycie? Inne drużyny są zadysponowane do swoich zadań. Wy ruszyliście tę sprawę, Wy ją dokończycie. – Mistrz uniósł brew widząc nasze skonfundowane miny.

- Dobrze, wiemy, że miecz musi mieć związek ze stroną zła. Ale czy jest możliwość znalezienia czegoś więcej na ten temat? – Ragnar również zbliżył się do biurka.

- Ja Wam więcej nie jestem w stanie powiedzieć. Idźcie do gildyjnej biblioteki, pewnie tam coś znajdziecie. A teraz zmykajcie już. – Mistrz na pożegnanie zbył nas machnięciem ręki, odwracając się do swoich papierów. Wzruszyłem ramionami, a Xsarvo zgarnął miecz z biurka i żwawym krokiem podążył w kierunku biblioteki, co chwilę później uczyniła i reszta z nas.



Biblioteka była olbrzymia. Dosłownie. Całe rzędy opasłych tomów wskazywały, że ta sekcja nie zajmowała jedynie jednego pomieszczenia, ale rozciągała się wręcz na całe skrzydło budynku. Pokręciłem lekko głową. Obyśmy tylko nie utknęli wśród książek na parę tygodni…

Szczęściem w nieszczęściu, jedna z bibliotekarek przyszła nam z pomocą i wskazała rząd siódmy jako odpowiednie miejsce do poszukiwania ksiąg o nekromancji i magicznym orężu. Rozdzieliwszy się, jęliśmy przeglądać tom za tomem w poszukiwaniu czegoś, co pomoże nam rozgryźć zagadkę.

Dziękować bogom, nie było dane nam długo szukać.

- Mam, mam! Znalazłem! – uszczęśliwiony głos Ragnara ściągnął na nas piorunujący wzrok wszystkich znajdujących się w pobliżu bibliotekarek. Nie zważaliśmy na to jednak. W try miga zebraliśmy się wokół naszego pól-elfiego kolegi, który podekscytowany wskazywał na opis miecza i symbole łudząco podobne do tych na ostrzu żółtookiego.

- Dobra Xsarvo… dawaj tu ten miecz. – zakomenderowałem. Xsarvo bez mrugnięcia okiem położył ostrze na pobliskim stole. Odcyfrowując symbole i porównując je z książką, chybko dociekliśmy, iż miecz wykuty został przez rzemieślników stacjonujących w Kruczej Twierdzy – miejsca, które Mara błyskawicznie skojarzyła z lokalizacją oznaczoną na zdobycznej mapie wytarganej spośród tomów nekromanty. Z opasłego tomu wynikało również, iż ostrze było własnością bohatera faktycznie skojarzonego z siłami zła, który to ostatecznie poległ w wielkiej bitwie dobra ze złem. Książka niewiele mówiła o tym, z którego ręki właściciel miecza dokonał swych dni, jednak wniosek nasuwał się nam sam: pogromcą musiał być paladyn będący bohaterem wioski, którą odwiedziliśmy.

- Wygląda na to, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu ciała zostały zamienione i bohater zła spoczął w miejscu, w którym winien był być złożony paladyn, a ktoś zwiedział się o zamianie. Albo nekromanta przybył po miecz, albo planował zrobić coś z ciałem… - rudowłosa zmrużyła oczy, po czym odwróciła się do barbarzyńcy. – Xsarvo, pamiętam, że kiedy wyczułeś magię w grobowcu, wyczuwałeś ją z wnętrza sarkofagu… z miecza… - żółtooki pokiwał w milczeniu głową.

- Ten upiór, który pojawił się po otwarciu… to musiało być zabezpieczenie, pułapka na rabusia... – Ragnar sprawnie podsumował całość.

- A więc ustalone – nie pozostawiłem wątpliwości, co winniśmy uczynić dalej – Następny przystanek – Krucza Twierdza.

- To zadanie to już nie zwykłe „chodzące trupy w małej wiosce” – burknął Xsarvo tonem „chyba uderzyliście się w głowę” – Powinniśmy wykorzystać fakt przystanku we Wrotach i zaopatrzyć się w lepszy sprzęt. To, co mamy aktualnie, może nam nie wystarczyć.

Wszyscy aprobowaliśmy pomysł barbarzyńcy. Jakby nie patrzeć, kilka zgniłych łbów stanowiło zasadniczą różnicę od zastępu gotowych na wszystko nekromantów. To była zupełnie inna klasa adwersarzy i nasz sprzęt, choć w wyśmienitym stanie, mógł nie stanowić najmniejszej przeszkody przed unicestwieniem naszej drużyny.

W tym momencie Xsarvo i Ragnar jak jeden mąż potężnie ziewnęli, chwilę później ich przykładem podążyła nasza bardka, choć w znacznie bardziej elegancki sposób zasłaniając usta dłonią. Szybką decyzją postanowiliśmy najpierw odnowić siły w karczmie – będąc w mieście, wypadało skorzystać z komfortu jaki dawało schronienie pod dachem, nawet najbardziej miękka polana nie zastępowała łóżka z prawdziwego zdarzenia.

Tedy więc nasze kroki skierowaliśmy ku znajdującej się nieopodal karczmie „Elfi Śpiew” – nazwa wskazywała, iż jest to lokal wyższej klasy. Kątem oka przyuważyłem, jak nasza rudowłosa towarzyszka delikatnie zagryza zęby. Niespecjalnie byłem zdziwiony – jak mógł czuć się bard niemogący zarobić w mieście choćby kilku drobniaków…

Elfi karczmarz otaksował naszą grupkę wzrokiem, po czym w pierwszej kolejności zwrócił się do Xsarvo i Ragnara:

- Dla panów? Pokoje gościnne, czy wolicie może miejsca w głównej sali? Zostało jeszcze parę miejsc przy samym kominku.

- Dla mnie główna sala… - Xsarvo beznamiętnie rzucił na blat garść miedziaków i poszedł ułożyć się przed kominkiem.

- Ja też skorzystam z głównej sali. Proszę uprzejmie. – Ragnar w bardziej kulturalny sposób zapłacił za pobyt i skierował się w stronę kominka. Karczmarz skierował swój wzrok w moją stronę… a raczej moją i Mary.

- A dla państwa? Pokój małżeński, ma się rozumieć?

Znaczenie tego, co mówił (i sugerował) karczmarz, dotarło do mnie ułamki sekund po tym, jak ten skończył mówić. Zamrugałem szybko oczami – pokój małżeński? Wspólny? W jednym pokoju z Marą? Uniosłem brew w lekkim uśmiechu i spojrzałem na rudowłosą. Dziewczyna nie mówiła ni słowa, jak gdyby głos uwiązł jej w gardle, ale odwróciła wzrok, a jej twarz przyozdobił szkarłatny rumieniec zalewający całą jej buzię – niewinnie uroczą w tymże momencie.

Odwróciłem głowę do karczmarza i ujrzałem, że ten bez słowa wyciągnął już w naszą stronę klucz. Na plecach czułem, jak wbija się w nas wzrok stojących w kolejce za nami, jak gdyby chcieli powiedzieć „no na co czekacie? Bierzcie!”

- Jaki koszt? – zapytałem spokojnym głosem.

- Pięć sztuk złota, w cenie pościel, woda i wszelkie niezbędne komforty.

W tym momencie Mara odzyskała głos i zrobiła krok do przodu, chcąc wziąć klucz.

- Nie płacę za Ciebie… - wydusiła jakby przez zęby, sięgając do sakwy. Jak gdyby bała się, że jej głos załamie się tak, jak w podziemiach.

Nie miałem zamiaru pozwolić jej na to. Szybkim ruchem rozwiązałem swoją sakiewkę i wyłożyłem całość opłaty na blat, posyłając jej nieco podsycony pewnością siebie uśmiech.

- Oczywiście, że nie. Za kogo mnie masz?

Mara nie odpowiedziała, ponownie płonąc rumieńcem. Co prawda znałem tę reakcję, w przeszłości doświadczałem jej parę razy, ale tym razem… czułem, że to coś innego. I choć nie dawałem po sobie tego poznać, to w myślach nie ukrywałem… schlebiało mi to, i to niezmiernie.

Szybko odebrałem klucz od karczmarza i razem z dziewczyną skierowaliśmy swoje kroki ku schodom na górę, gdzie mieściły się pokoje. Gdy przechodziliśmy obok wejścia do głównej sali, mimowolnie spojrzałem na sylwetki naszych towarzyszy pod kominkiem. Xsarvo zdążył ułożyć się już przy ogniu i smacznie zasnąć, Ragnar zaś siedział ze zwieszoną głową, tępo patrząc się w języki skaczących w kominku płomieni.

- Poczekaj na mnie chwilkę, zaraz wrócę. – z tymi słowy wręczyłem Marze klucz i skierowałem swe kroki ku naszym towarzyszom. Spokojnie podszedłem, przykucnąłem przy naszym pół-elfim towarzyszu i spokojnym gestem położyłem mu dłoń na ramieniu, tak aby go nie wystraszyć. Łucznik odwrócił głowę w moją stronę.

- Myślisz o Mole’u, prawda?... – to pytanie musiało paść. Widać było, że po całych tych przeżyciach i podejściu Mistrza Gildii Ragnar nie był w najlepszym nastroju.

- Był mi jak faktycznie brat, całe życie znaliśmy się i trzymaliśmy razem… nie mogę uwierzyć, że tak to się skończyło… - pół-elf pokręcił głową.

- Wiem, że nie zabrzmi to jak pocieszenie, ale doskonale Cię rozumiem. Sam w przeszłości straciłem kamrata, i to w wyjątkowo paskudny sposób. Także wierz mi lub nie, ale wiem, jak się czujesz i naprawdę współczuję Ci, że musisz przez to przechodzić. – moje słowa może nie były najlepszą otuchą, acz najbardziej zależało mi na tym, aby Ragnar wiedział, że mimo straty Mole’a nie zostaje sam.

- Dziękuję Ci. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. – Ragnar mimowolnie lekko się uśmiechnął, po czym przeniósł wzrok na Marę. – Nasza koleżanka to bardka, prawda?

- No tak… jakby nie patrzeć, dawała występ u Elizabeth. I to całkiem zacny. Czemu pytasz?

- Zauważyłeś, jak bardzo publika się nie bawi przy obecnej trupie? – w oku Ragnara błysnęła wesoła iskra.

- Hmm… więc myślisz, żeby…

- Właśnie. Myślę, że…

- …że nasza przyjaciółka będzie w stanie rozruszać salę! – obaj dokończyliśmy zdanie ze śmiechem, po czym złapałem dłoń Ragnara w silny uścisk i podniosłem go. Zgodnie skierowaliśmy się do karczmarza, ku przerażonej minie malującej się na twarzy rudowłosej.

Karczmarz, usłyszawszy nasze zapytanie, z początku się obruszył.

- Waćpanowie… to jest lokal o wyższym standardzie. Jako taki, ma grupę zatrudnioną na kontrakt. Żelazny kontrakt na wyłączność.

- „Na wyłączność”? No dobrze, ale to oznacza, że lokal ma grupę na wyłączność, a nie na odwrót. Pierwszy raz słyszę, żeby grupa miała na wyłączność dany lokal. – podrapałem się po głowie, kątem oka widząc, jak buzia Mary nabiera coraz głębszego odcienia karmazynu.

- Mówię, jak jest, cni panowie. Jeśli chcecie, możecie spróbować rozmawiać z samymi bardami, ale osobiście szczerze powątpiewam w owocność tych pertraktacji… - karczmarz wskazał nam wejście na scenę. Ragnar mrugnął do mnie okiem, po czym obaj skierowaliśmy się w stronę niewielkich schodków, nie bacząc na to, że Mara do końca spłonęła rumieńcem w odcieniu soczystego buraczka i z hałasem wbiegła po schodach na górę.

- Spokojnie, jak się dogadamy to po nią pójdę. – Ragnar roześmiał się na moje słowa.

- Żeby tylko udało Ci się ją tu sprowadzić, to będzie dobrze. Ale najpierw zobaczmy co mają nam do powiedzenia muzykanci.

Duet elfów właśnie skończył grać kawałek i zaczął ponownie stroić instrumenty. Szybkim gestem zwróciłem ich uwagę i poprosiłem, aby na chwilę podeszli do nas.

- Cni panowie, mamy dla Was pewną propozycję… - zacząłem, ale elf wpadł mi w słowo.

- Jakaż to propozycja? Chętnie wysłucham, ale pamiętajcie panowie… nasz czas kosztuje.

- Co ma pan na myśli? – zapytał Ragnar.

- Panowie, nasza grupa ma podpisany żelazny kontrakt na wyłączność. Mamy płacone od każdego zagranego kawałka. Im więcej zagramy, tym więcej dla nas.

- Panowie… a jakbyście, w drodze wyjątku, pozwolili na jednorazowy występ komuś innemu?

- Komuś innemu?! – obruszył się elf. – I stracić nasze zarobki z tytułu kontraktu?!

- Nasza koleżanka jest bardką, i chcieliśmy dać jej szansę występu przed szerszą publicznością… - Ragnar poskrobał się po uchu.

- Panowie, powtórzę – mamy żelazny kontrakt. Udostępnienie sceny nie wchodzi w grę… tu chodzi o nasze zarobki. Spróbujcie w innej karczmie o niższym standardzie, tam na pewno dacie radę. – ton, w jakim elf wypowiedział słowa „o niższym standardzie” był pełen pogardy i jednocześnie pychy, co nieco mnie zraziło. Nie poddałem się jednak:

- Jesteśmy skłonni oddać procent od tego, co dostanie nasza koleżanka. Rozwiązanie korzystne dla obu stron – ona zarobi, wy nie stracicie… - zacząłem negocjować.

Nie wiem jak długo trwały negocjacje, ale niestety elfi muzykanci pozostali nieugięci. W pewnym momencie zaproponowaliśmy im nawet podział po sprawiedliwej połowie, ale nawet i to ich nie przekonało. Ostatecznie machnęliśmy ręką i odeszliśmy od sceny, Ragnar mamrocząc pod nosem o „przeklętych elfich kutwach grabiących karczmy, ile się da”. Jako że za oknami zapanował kompletny mrok, pożegnaliśmy się z łucznikiem, a ja skierowałem swoje kroki na górę.

Podchodząc do drzwi, zapukałem delikatnie, nie chcąc wystraszyć mojej towarzyszki i zacząłem ściągać z pleców miecz – jednak wygodniej było przyszykować się do spania bez ostrza obijającego się o kręgosłup.

- Wejść – dobiegł mnie delikatny głos zza drzwi. Pchnąłem je za klamkę, wchodząc do pokoju i odwracając się, by je zamknąć.

- No niestety, z elfami nie udało się doga… - w tym momencie odwróciłem się w stronę wnętrza pokoju. Widok, który zastałem, sprawił, że głos ugrzązł mi w gardle, a ściągnięty z pleców miecz wypadł mi z rąk i z potężnym brzękiem – prawdopodobnie słyszalnym aż na dole – upadł na podłogę.

Nie było co się dziwić – to, co zobaczyłem, wprawiło mnie w stan całkowitego oniemienia.

Oto Mara, przebrana w prostą, jasną lnianą koszulę do spania, stała przy łóżku i obserwowała mnie, rozpuściwszy swoje jasnorude włosy, które ognistą burzą opadały aż do jej pasa. Jej twarz przyozdabiał delikatny rumieniec, nadając jej uroczej postaci jeszcze więcej piękna i powodując, że nie mogłem wydusić z siebie ni dźwięku – choć chciałem z całych sił powiedzieć cokolwiek, by sprawić dziewczynie komplement, na który zdecydowanie zasługiwała.

Staliśmy tak chwilę w bezruchu. Mara zaczęła przenosić wzrok to na mnie, to na leżący na podłodze miecz, by po kilkunastu sekundach takiej „obserwacji” wydusić z siebie:

- Coś Ci… spadło…

Ja również zacząłem przerzucać spojrzenie między moim ostrzem a uroczą fizjonomią dziewczyny, by w końcu zatrzymać się na tej drugiej i cały czas nie przerywając kontaktu wzrokowego, sięgnąć po miecz i podnieść go z miejsca, w którym wylądował.

Przedłużona „bitwa spojrzeń” musiała jednak chyba ruszyć Marę.

- Na co tak patrzysz? – burknęła, zakładając ręce na piersi.

- Ciężko oderwać od Ciebie wzrok… - tak, wiedziałem, że nie wysiliłem się na komplement. Ale cóż miałem powiedzieć, skoro postać Mary działała na mnie w tamtym momencie tak hipnotyzująco i faktycznie oczy do niej aż rwało?

Mara jednak nie wytrzymała i parsknęła lekko.

- Serio? To są Twoje zaloty? „Ciężko od Ciebie oderwać wzrok”? Widziałam, że paladyni się staroświeccy, ale tak mój dziadek mógł się starać o rękę mojej babki… – odparowała niezadowolona. Widziałem, że dziewczyna próbuje przejść do defensywy, dlatego postanowiłem nie rozdrabniać się za mocno.

- Może i jest to staroświeckie, ale w pełni zgodne z prawdą – odpowiedziałem, wytaczając „ciężkie działa”. Nie chciałem w tym momencie prawić półsłówek, wolałem bezpośrednią szczerość mojego stwierdzenia.

To chyba zadziałało, bo dziewczyna nie odpaliła mi na moje stwierdzenie ni słowa, zamiast tego czerwieniąc się po same czubki uszu. Uśmiechnąłem się w duchu – wyglądało to bardzo „wedle starej szkoły”, ale tak jak wcześniej, rumieniec bardki mocno mi schlebiał. I jeśli wierzyć jej reakcjom, chyba moja osoba też nie pozostawała jej obojętna…

Mara odwróciła się tyłem i wskazała mi „moją” część łóżka.

- Trzymaj się swojej połowy. – z tymi słowy usiadła po „swojej” stronie, rozczesując palcami włosy.

- Tak, tak, nie przejmuj się… - ciężko usiadłem na „mojej” połówce, po czym podniosłem wzrok do góry, wbijając go w drzwi. Implikacja słów dziewczyny dotarła do mnie po dłuższej chwili, a ja poczułem, jak i mnie zaczynają palić uszy.

- Tam jest woda. – mruknęła rudowłosa, sadowiąc się pod kołdrą i przykrywając się praktycznie pod głowę, najwyraźniej próbując dać mi odrobinę przestrzeni do umycia się. Wstałem z łóżka i spojrzałem na nią.

- Przy mnie nic Ci się nie stanie. Obiecuję. – powiedziałem cicho, po czym podszedłem do misy, wlałem w nią porcję wciąż ciepłej wody i zmyłem z siebie pot, krew i znój drogi z ostatnich paru dni. Po szybkim przebraniu we własne ubranie, które wykorzystywałem do spania w karczmach, ułożyłem się do snu, uprzednio dla bezpieczności ustawiając w głowach łóżka pochwę z mieczem – tak, aby w razie wyższej konieczności był on dosłownie na wyciągnięcie ręki. Niewiele później kraina snów porwała mnie w swe objęcia.

Promienie wschodzącego słońca wpadającego przez niezasłonięte okno raziły mnie w oczy, wytrącając z krainy snów i przywracając do rzeczywistości. Łóżko było ciepłe i wygodne, pozwalając zrelaksować się mimo wczesnej pobudki, jednak do mojej świadomości niczym przez mgłę przebijało się dziwne uczucie niedużego ciężaru jak i ciepła, które zdecydowanie nie było moim własnym. Zamrugałem parę razy powiekami, spędzając z nich resztkę snu i spokojnie rozglądając się po pokoju. Tego, co zastałem, nie spodziewałem się w najśmielszych myślach – Mara z uśmiechem na twarzy leżała wtulona we mnie niczym w najbardziej puchatą i miękką poduszkę trzymając głowę na mojej piersi, jej jasnorude włosy rozrzucone wokół niczym ognista poświata. Do tego, niczym nieświadomie, moja ręka owinęła się wokół jej talii, przyciągając ją jeszcze bardziej. Uśmiechnąłem się lekko - dziewczyna wyglądała tak słodko i niewinnie, że nie miałem najmniejszej ochoty, by wybudzać ją z tego błogiego stanu rzeczy.

W tymże momencie chyba przewrotność bogów sprawiła, że me ciało i umysł postanowiły zadziałać wbrew mej woli. W ostatniej chwili zdusiłem krótki śmiech usiłujący się wyrwać mi z ust. To wystarczyło, by oddech załamał się w mocniejszym podmuchu, a ciało zatrzęsło wyraźnie, niczym tłukący się po koleinach wóz kupiecki. Jak na alarm Mara, wciąż uśmiechnięta, podniosła lekko głowę, mrużąc oczy i napotykając moje spojrzenie.

Otrzeźwienie przyszło sekundę później. Dziewczyna z piskiem odskoczyła ode mnie, prawie spadając z łóżka i odwracając się do mnie plecami. Widziałem jednak, że czubki jej uszu zaczynają w uroczy sposób kontrastować z kolorem jej włosów.

- „Trzymaj się swojej połowy”, co? – zapytałem z nieukrywanym zadowoleniem w głosie.

- Zamknij się… - Mara podniosła się z posłania i usiadła na łóżku. Również wstałem i podszedłem do swojej zbroi, postanawiając ją uszykować do wrzucenia na siebie.

- Niemniej… żałujesz tego jak nas zastałaś? – odwróciłem się do niej. Nie wiem skąd to pytanie przyszło, ale po prostu musiałem je zadać.

- Niemniej… nie… a Ty? – padła odpowiedź.

- Jakżebym mógł? – uśmiechnąłem się. Mara również posłała mi niezręczny uśmiech.

Gdy zeszliśmy na dół, Xsarvo i Ragnar kończyli właśnie zajadać się śniadaniem składającym się z kolacyjnych pozostałości, wciąż niemniej smacznych w ich mniemaniu, i zapitych niebiańsko smakującym elfickim alkoholem – na co potwierdziłem z uśmiechem, iż ten należy do czołówki znakomitości napitków w regionie. Ich dwuznaczne uśmiechy postanowiłem zbyć uprzejmym milczeniem, jednak bardka na ten widok ponownie spłonęła czerwienią.

Opuściwszy karczmę, postanowiliśmy ruszyć na wrotowe bazary w poszukiwaniu niezbędnego nam wyposażenia. Xsarvo w mig znalazł nowy fragment skóry, który uwiązał na podobieństwo pochwy, by sprawnie zawiesić w nim swój wielki miecz, po czym wraz z Marą błyskawicznie wyposażyli się w zapasy eliksirów leczniczych – w tym drugim wypadku barbarzyńca przed zakupem dodatkowego pierścienia ochronnego wrócił do nas, z całkowicie neutralną miną prosząc o użyczenie paru sztuk złota. Zarówno Ragnar, jak i rudowłosa bez słowa wyciągnęli potrzebną sumę, na co na twarz przywołałem lekki uśmiech.

O bogowie, nie przewidziałem, że za chwilę sam będę w podobnej sytuacji. Gdy odwiedziłem kuźnię celem zakupu nowego miecza, jako że mój obecny po inspekcji w dziennym świetle ujawnił zaczątki znacznego zużycia, kowal rzucił taką cenę, że z zakłopotaną miną i drapiąc się po głowie musiałem zadać moim towarzyszom to samo pytanie, co Xsarvo parę minut wcześniej.

Ragnar bez słowa wręczył mi cztery sztuki złota, zaś Mara z uśmiechem podała mi kolejne cztery.

- Oddasz mi z procentem po następnym zleceniu. – dziewczyna uśmiechnęła się szelmowsko.

Po zakupie miecza wróciłem się jeszcze na chwilę na stoisko z eliksirami, gdzie sprzedawca zachwalał fiolki najróżniejszych płynów.

- A dla szlachetnego pana? Eliksiry, napoje wzmacniające, a może jakaś rozkosz dla podniebienia? – zapytał wesoło. – Wyczuwam, że ma pan niepośledni gust i na pewno nie pogardzi tą oto flaszeczką znakomitego wyrobu. Niech mi pan wierzy, pierwszorzędne warzenie krasnoludów z wybrzeża. Na ich własnym spirytusie!

Te słowa zdecydowanie mnie zainteresowały. Za zgodą sprzedawcy odkorkowałem flaszkę i powąchałem – zapach był iście zachęcający, a i zaiste mogłem wyczuć w nim nuty charakterystyczne dla krasnoludzkiego wyrobu.

- Więc mówisz, cny panie, iż flaszeczka ta jest na krasnoludzkim spirytusie?

- Nie inaczej, szlachetny panie. Półroczna warka wedle tradycyjnej receptury!

- Biorę. Zdecydowanie biorę, o takie rarytasy ciężko w karczmach!

- Dla miłego pana specjalna zniżka za dobrą decyzję i znakomity gust! Tylko cztery miedziaki!

Odebrawszy swój zakup, wróciłem do reszty drużyny, uśmiechem kwitując kręcącą głową Marę i delikatnie pukającego się w czoło Ragnara.

- Dobrze, moi drodzy, daleko mamy do Kruczej Twierdzy? – zapytałem dziarsko.

Xsarvo wyciągnął naszą zdobyczną mapę i porównał ze swoimi zapiskami.

- Jeśli będziemy iść pieszo, to dziesięć dni. Twierdza powinna znajdować się kawałek za górniczą wioską Hope.

- Dziesięć dni powiadasz?... Dobra, no to chodźcie za mną. – zakomenderowałem i poprowadziłem drużynę ze sobą.

Jakież było ich zaskoczenie, gdy wróciliśmy do karczmy U Billy’ego. Niewiele myśląc, przekroczyłem próg lokalu, zastając karczmarza siedzącego na wysokim stołku za kontuarem.

- Witajcie, cny karczmarzu. Przychodzę z interesem.

- O, to ponownie Wy. Co mogę dla Was zrobić tym razem? – karczmarz uśmiechnął się na nasz widok.

- Czy masz może jeszcze konie, które zostawiliśmy u Ciebie?

- Konie od Ellie? Pewnie, cały czas są w mojej stajni. Wracać miały dopiero jutro.

- Jesteśmy zainteresowani ich dalszym wykorzystaniem. – z tyłu usłyszałem cichy pisk, zdecydowanie należący do naszej rudowłosej towarzyszki.

- Dalszym? No, to nie będzie Was kosztować zbyt mało… konie były oporządzone, zadbane, poza tym współpracuję z Ellie od lat. Ktoś musi pojechać do niej z wiadomością, że zabraliście je dalej… dziesięć sztuk złota.

- Elizabeth przecież wie, że to my je wzięliśmy, poza tym u Ciebie były tylko jedną noc. Dziesięć to trochę dużo jak za wynajem, nie sądzisz? – nie dawałem za wygraną.

- Za wynajem? Człowieku, z konia spadłeś? To już nie byłby wynajem! Mówimy o sprzedaży! – Billy zaakcentował ostatnie słowa, wyraźnie dając do zrozumienia, że źle go odebrałem.

- No to na ile możemy się dogadać? Nie ukrywam, że dziesięć to nadal dość duża cena. – otaksowałem karczmarza wzrokiem, po czym wbiłem moje spojrzenie prosto w jego oczy. Siłowaliśmy się tak dobrych kilka chwil.

W końcu karczmarz musiał skapitulować.

- Dobra, no… siedem sztuk złota, tyle mogę zejść. Niżej nie da rady. – powiedział słabym głosem, drapiąc się po głowie.

- Siedem? A może jednak coś jeszcze ponegocjujemy? – spytałem zawadiacko, ponownie wbijając wzrok w karczmarza, ale ten uciekł wzrokiem, najwyraźniej nie mając ochoty na kolejne siłowanie się. Do tego Mara podbiegła do mnie i zaczęła mnie odciągać.

- Randal, daj już spokój! Siedem sztuk złota za cztery konie! To naprawdę dobra cena!

- Ma rację, za takie konie… - Xsarvo pokiwał głową.

Billy zeskoczył ze stołka i poprowadził nas do stajni, gdzie czekały – już nasze – cztery wierzchowce.

- Tak jak powiedziałem, są wasze. – rzucił, otwierając boksy.

- Dziękujemy, cny panie. Przekaż Elizabeth nasze pozdrowienia. – odparłem z uśmiechem, głaszcząc mojego karego towarzysza po pysku.

- Nie omieszkam, na pewno. – z krótkim ukłonem karczmarz wyszedł ze stajni, uprzednio nakazując stajennemu chłopaczkowi przygotować wierzchowce do drogi.

Cichy pisk z lewej strony sprawił, że odwróciłem głowę. Mara ponownie tuliła się do małego, gniadego konika, tak jak poprzednio, ignorując znaczący uśmiech Ragnara oporządzającego swojego wierzchowca. Ponownie mój wzrok napotkał spojrzenie dziewczyny, ale ta tym razem posłała mi wdzięczny uśmiech, jak gdyby chciała podziękować, że dane jest jej ponowne spotkanie z tym zwierzakiem.

Aktualnie cała nasza czwórka siedzi przy trzaskającym wesoło ogniu. Xsarvo nadal zbywa nas milczeniem lub mrukliwymi odpowiedziami półgębkiem, ale Ragnar za to nie stroni od wesołego dokazywania w moją stronę. Mara z kolei gra kolejne melodie na prośbę Ragnara, który w ten sposób stara się zbyć prośby dziewczyny o sparing, którymi ta go zasypuje od czasu, gdy pół-elf pierwszy raz sięgnął po swe ostrze miast łuku. Iście spokojna i magiczna wizja. W takich chwilach, mimo że początkowo miało być, jak było, to cieszę się, że jednak nasza „drużyna na moment” została w ten sposób zebrana. I że w ten sposób zadzierzgnęły się nam te więzi, które aktualnie mamy.

I mam nadzieję, że tak pozostanie, a jeśli już, to że będzie tylko lepiej. I magiczniej. I że nic niebezpiecznego nie stanie na drodze tych więzi, które w końcu udało się nam zbudować.

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Dziennik Randala – część III

Trzask palonego drewna, charakterystyczny zapach pieczonego mięsa i swąd dymu drzewnego atakują moje nozdrza z pełną mocą, gdy siedzę przy naszym małym obozowisku, korzystając zarówno z blasku bijącego od ognia, jak i światła rapiera Mary, która to wspaniałomyślnie – choć bez jednego słowa – zgodziła się użyczyć mi go celem napisania tych słów. Bo i co też powiedzieć, skoro tak słono przypłaciliśmy ostatnie wydarzenia?

Zacząć jednak należy od chwili, gdy dokonawszy pozbawienia pająka – bądź też, jak to Mole z Ragnarem ujęli, gigantycznej pluskwy – życia i odnowiwszy nasze siły, ruszyliśmy z powrotem do komnaty, gdzie domniemanie spoczywał bohater wioski. „Ruszyliśmy” byłoby tu jednak określeniem na wyrost – podczas gdy czwórka z nas zmierzała w ową stronę spokojnym krokiem, tak nasz żółtooki towarzysz wychodził jeszcze dalej przed nas… z jednej strony wyglądało to tak, jakby chciał nam chyżo przewodzić, jednak widząc zawiedziony wzrok bardki i niezauważalnie zaciskające się dłonie wiedziałem, że w tym zachowaniu kryje się drugie dno – Xsarvo uciekał. Uciekał jakby w obawie przed lawiną pytań po całym incydencie w komorze pająka.

Widziałem po tych gestach, że Mara chce dogonić barbarzyńcę, docisnąć go do ściany i zadać te wszystkie pytania, które nią targały, acz jak gdyby powstrzymywała się dosłownie w ostatnim momencie, ukradkiem zerkając na mnie. Implikacja była jednoznaczna – gdyby nie to, iż dziewczyna zapewniała dzięki swym czarom źródło światła dla nas obojga i nie chciała zostawiać mnie samego w mroku, już dawno ruszyłaby do przodu.

Przekraczając ponownie próg komnaty z grobowcem, nasze kroki powiodły nas prosto do zakutej stalą drewnianej klapy, którą to wcześniej pozostawiliśmy samej sobie. Stanęliśmy nad nią, debatując szybko, cóż winniśmy uczynić dalej.

- Zejście jest małe, więcej jak jedna osoba naraz nie zejdzie. Co robimy? – głos Ragnara dawał wyraźnie znać, iż ten czeka na naszą decyzję.

- Ja pójdę pierwszy. Mara niesie światło, więc zejdzie za mną, dopiero potem wy. – Xsarvo nie tracił ni chwili na rozplanowanie, jednocześnie chwytając za skobel klapy i ciągnąc w górę.

W tym samym momencie, w którym rzeczona klapa rozwarła się na oścież, w naszą stronę jakoby ze swoistej katapulty wystrzelił ładunek jakiejś dziwnej mazi.

- PADNIJ! – z tymi słowy wszyscy rzuciliśmy się na boki. Dosłownie w ostatniej chwili; gdy tylko odwróciliśmy się w stronę przeciwległej ściany, dostrzegliśmy jak miejsce ochlapane ową breją momentalnie ciemnieje, a sama maź z sykiem spływa w dół.

Spojrzałem szybko po moich kompanach; nikomu na szczęście nic się nie stało, jedynie Xsarvo z obrzydzeniem strzepnął kawałek brei z miecza, a Mara ze zmarszczoną brwią przyglądała się swojemu płaszczowi, w którym kilka kropel wyżarło przypalone na brzegach dziury.

- Było blisko… - mruknęła rudowłosa, zawijając przypalony kawałek płaszcza i spoglądając w dziurę. – Więc? Schodzimy?

Tedy jedno po drugim zeszliśmy na niższy poziom podziemi. W korytarzu już czekał na nas komitet powitalny złożony z kilku szkieletów, jednak po walce z olbrzymim pająkiem, widmem i zastępem nieumarłych ta grupka adwersarzy była zdecydowanie snadnym zadaniem. Kierując się w głąb holu, nasze oczy dojrzały w końcu duże, dębowe wrota.

- Odsuńcie się. Te powinny się poddać bez oporu. – postanowiwszy powtórzyć próbę z wyższego poziomu, ponownie wziąłem rozbieg i z pełną mocą mojego kopnięcia wpadłem w drzwi, licząc że ustąpią i z trzaskiem uderzą o przeciwległą ścianę.

Niestety, bogowie ponownie zadrwili z mojej osoby. I to z nawiązką.

Wrota nie poddały się mocy uderzenia, roznosząc falę głuchego łoskotu po całym korytarzu i skutecznie wytłumiając cały impet. Jedynym pocieszeniem pozostał dla mnie fakt, iż nie odleciałem od nich lądując na podłodze niczym wyżęta szmata w wiadrze.

Cóż mi z tego, skoro drzwi ułamek sekundy później miotnęły we mnie zaklęciem gromu tak potężnym, że rzuciło mną prosto w kąt przy jednej ze ścian ładnych kilkanaście stóp do tyłu. Oszołomiony, zamrugałem kilka razy – wydawało mi się, że świat kręci się wokół mnie z potworną szybkością, a moi towarzysze rozmywali się przed oczyma, mimo że stali parę stóp ode mnie.

Ragnar pokręcił głową na moje odczyny, podszedł do drzwi, wyciągnął ze swej kalety wytrych i po chwili majstrowania przy zamku odwrócił się do nas z uśmiechem, gdy ten ustąpił z głośnym kliknięciem.

Potrząsnąłem ponownie głową, wstałem przykładając swoją dłoń do miejsca, w które ugodziło zaklęcie i skupiając się na uleczeniu rany, po czym upewniwszy się, że ta zasklepiła się w pełni, całą gromadą wpadliśmy do pomieszczenia strzeżonego przez dębowe wrota.

O bogowie… teraz, gdy o tym myślę, zastanawiam się dlaczego nie byliśmy ostrożniejsi. Te zastępy adwersarzy, które napotkaliśmy do tej pory, powinny były solidnie dać nam do myślenia nad tym, dlaczego puste pomieszczenie było strzeżone przez zazbrojone magiczną pułapką drzwi…

Wtedy było jednak za późno. Ledwie ostatnie z nas przestąpiło próg, wrota z łoskotem zatrzasnęły się same z siebie, a na środku komnaty zmaterializowała się kolejna zjawa. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się, skąd u nas wzięła się taka pewność siebie odnośnie tego starcia… jako że dosłownie moment wcześniej mierzyliśmy się z podobnym oponentem, otoczyliśmy zjawę ze wszystkich stron i jęliśmy wyprowadzać kolejne ciosy. I wystarczyła jedna chwila, by cała nasza pewność uszła z nas niczym para z kotła… Żaden z naszych ciosów nie imał się zjawy. Wręcz odwrotnie, uderzenia zdawały się ranić nas samych. Ragnar i Mole trafili się wzajemnie z taką mocą, że obaj o mało nie zeszli z tego świata, Mara przycięła się własnym rapierem w rękę, a moje potężne uderzenie mieczem przeszło na wylot i trafiło prosto w moją własną stopę.

Walka ta – o ile można było nazwać ją w ogóle walką – zdawała się nie mieć jakby swego końca, działając nam na nerwy coraz to mocniej i powodując, że w naszym zaślepieniu ciosy mimo iż coraz potężniejsze, tym bardziej nie trafiały w oponenta. W tym właśnie momencie Mara wydała z siebie swoiste prychnięcie – tak jakby nie wiedziała, czy z tej frustracji śmiać się, czy płakać. To spowodowało, iż zjawa skierowała swój upiorny wzrok prosto na rudowłosą, która urwała w pół tonu, a sekundę później osuwała się po ścianie, gdzie miotnął nią cios wymierzony przez naszego adwersarza. Niewiele myśląc, rzuciłem się w jej stronę, kładąc dłonie na jej ramionach i rzucając czar uleczający.

- Sama potrafię o siebie zadbać… - burknęła naburmuszona bardka, choć jej nieco mętny wzrok wskazywał, że nadal jeszcze nie doszła w pełni do siebie po sile uderzenia.

- Tak, tak, wszyscy o tym wiemy. – uciszyłem ją w pół słowa, posyłając jej lekki uśmiech i pomagając jej wstać. Dziewczyna potrząsnęła głową i skinieniem dała do zrozumienia, że czuje się już na tyle dobrze, by wrócić do walki.

Nadal podtrzymując dziewczynę, odwróciłem się w samą porę, by ujrzeć jak sfrustrowany Xsarvo z pełną mocą wyprowadza cios w kierunku zjawy. Ten jeden gest ze strony naszego towarzysza był niczym lont podpalony na armacie – Mara wyplątała się z moich rąk, ponownie podnosząc rapier i wyprowadzając pchnięcie, a i ja sam uniosłem miecz i rzuciłem się w kierunku oponenta, uderzając celnym zamachem. Mara jednak nie odpuściła – w szybkim tempie wyprowadziła kolejne uderzenie powodując, iż zjawa rozpierzchła się z głuchym świstem.

Odzyskawszy rezon, rozejrzeliśmy się po komnacie. Jedyną rzeczą, która mogła nas zainteresować, była prowadząca w górę drabina. Bez słowa wszyscy aprobowaliśmy, iż należy sprawdzić, dokąd owa prowadzi.

Wespnąwszy się na górę tuż za Xsarvo, który bez wahania podniósł drewnianą klapę okrywającą właz, rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu, w którym się znaleźliśmy. Mały, drewniany pokoik i jego wyposażenie – taczka, worki z ziemią, kilka skrzyń, duża beczka – wskazywały, iż znajdowaliśmy się w schowku.

Napotkawszy wzrok Mary, a następnie Ragnara, zgodziłem się z ich niemą myślą – ewidentnie znajdowaliśmy się w domu grabarza. Widząc, jak Xsarvo kiwa głową w stronę dziewczyny, potwierdzając jej zdanie, zacisnąłem zęby – konfrontacja była nieunikniona.

W tym momencie Xsarvo przyłożył palec do ust, nakazując być cicho, po czym ostrożnie wyszedł przez drzwi, niezauważalnie drugą ręką pokazując nam gest „po cichu i za mną”. Ostrożnie, aby nie narobić hałasu, wyszliśmy jedno po drugim, stając kawałek za barbarzyńcą i kierując wzrok ku stojącej przed rozpalonym kominkiem postaci.

- A więc udało Wam się wyjść… - głos Raula był znacznie bardziej chrapliwy i nieprzyjemny niż podczas naszego pierwszego spotkania, przywodząc na myśl stępiałe opiłki żelazne trące o szkło. Sam zainteresowany nawet nie odwrócił się w naszą stronę, nadal gapiąc się w ogień.

- A więc jednak… chodzące trupy na cmentarzu… to Twoja sprawka. – kątem oka zauważyłem, jak Xsarvo poprawia chwyt na mieczu. Spojrzałem do tyłu – mina naszej rudowłosej towarzyszki wyrażała całe multum emocji, jednak przerażenie, najpewniej na myśl, co ten… trudno mi tu było znaleźć określenie, bo człowiekiem grabarza z pewnością nazwać nie było można… chciał zyskać na terroryzowaniu wioski? Ekspresje Ragnara i Mole’a nie pozostawiały wątpliwości – obu z nich brzydziło to, co grabarz zrobił, i gotowi byli rozerwać go na strzępy.

- I naprawdę myślałeś, że kupimy Twoją bajeczkę o tym, że nic tu się nie dzieje? Że cała wioska sobie tę historię zmyśliła? Że nieumarli pojawili się sami z siebie jeśli już? – w tym momencie złość podburzyła moje nerwy na tyle, że stanąłem ramię w ramię z Xsarvo i z metalicznym szczękiem wyciągnąłem swój miecz, oskarżycielskim gestem kierując go w stronę Raula.

- Sami z siebie? Nie… to ja sam ich stworzyłem! – w tym momencie grabarz odwrócił się w naszą stronę. To, co zobaczyliśmy, utwierdziło nas w przekonaniu, że nie mieliśmy do czynienia z człowiekiem, lecz czymś, co go przypominało.

Czarne szaty okrywające większość ciała.

Poorana zmarszczkami i bliznami ciemnoczerwona skóra.

Czarne oczy bez białek, tęczówek i źrenic, pełne nienawiści i odrazy.

Kwadratowa szczęka, ostro zarysowany podbródek, smoliście czarne włosy zaplecione w dwa warkocze i dwa wystające z tyłu głowy rogi.



Miotający się pod krajem szat ogon.

Diabelstwo…

W tym momencie nasz żółtooki towarzysz stracił jakiekolwiek resztki cierpliwości i rozsądku i z rykiem rzucił się naprzód wykonując jednocześnie potężny zamach. Niewiele myśląc, rzuciłem się naszemu gburowatemu kompanowi na odsiecz, a tuż za mną Ragnar i Mara, otaczając ten przeklęty diabelski pomiot ze wszystkich stron. Jedynie Mole trzymał się nieco na uboczu, preferując uderzenia swoimi urokami z dystansu.

Wszyscy byliśmy pewni siebie. Aż nazbyt… Bogowie, jak mogliśmy być tak głupi… gdy teraz o tym myślę, zastanawia mnie, dlaczego żadne z nas nie przewidziało takiego wariantu…

Od samego początku nekromanta był przepełniony pewnością siebie, tak jak gdyby z góry wiedział co się stanie bez względu na naszą przewagę liczebną. Mimo że był on otoczony przez nas zewsząd i w sytuacji pozornie bez wyjścia, nasze ciosy nijak nie imały się jego ciała. Za każdym razem, choć wydawało się, że uderzenie trafi, w ostatniej chwili schodziło ono na bok lub ześlizgiwało się po ciele naszego przeciwnika. A on tylko stał i się uśmiechał. Jak gdyby wiedział, że ta walka już rozstrzygnęła się na jego korzyść.

W końcu nasze ciosy przedarły się i boleśnie ugodziły adwersarza. Wszystkich nas przepełniła momentalnie duma – w końcu udało się coś nam zrobić, nareszcie w tej walce poczyniliśmy postęp! Mam wrażenie, że to był moment, który nas zgubił… bowiem w naszej bucie nie dostrzegliśmy, jak nekromanta z niezmiennym uśmieszkiem na twarzy skupia swoją uwagę na będącym na uboczu Mole’u. Mole’u, który w porównaniu z wielkim mieczem Xsarvo, moim długim ostrzem czy rapierem, którego dobył Ragnar miast swego łuku, nie stwarzał dla niego praktycznie żadnego bezpośredniego zagrożenia.

My jednak, zaślepieni butą, wymienialiśmy uwagi, docinki i kpiny w stronę naszego przeciwnika, jednocześnie nie zdając sobie sprawy z rozmiaru tragedii, która miała się rozegrać w ciągu najbliższych sekund… i wtedy nastąpił moment, w którym ten pomiot diabła po raz trzeci odwrócił się do Mole’a, na co nasz pół-orczy towarzysz zrobił oczy rozmiaru srebrników, zachwiał się i ciężko upadł na podłogę. Zanim się przewrócił, jego wzrok zdołał wyrazić kompletne zaskoczenie, zdezorientowanie, a na samym końcu szok i niedowierzanie. Sekundę później jego ciało głucho tąpnęło na deski.

To był moment, w którym moja wściekłość o mały włos nie przekroczyła granic zdrowego rozsądku. Zanim przestałem nad sobą panować, dojrzałem jedynie trwożne przerażenie na twarzy Mary, ogień furii w oczach Xsarvo i żal oraz determinację zdobiącą twarz Ragnara szepcącego „bracie mój…” Chwilę potem w myślach miałem tylko jedną rzecz – zatłuc ten pomiot na śmierć i pomścić naszego towarzysza.

Nekromanta chyba nie spodziewał się, że odebranie żywota Mole’owi będzie miało skutek odwrotny do prawdopodobnie zamierzonego – zamiast nas złamać, sprawił tylko, że nasze ciosy zaczęły trafiać znacznie częściej i ze znacznie większą siłą. Zanim się zorientowaliśmy, Ragnar celnym uderzeniem przebił serce pomiota, mocarnym zamachem wyciągając rapier i miotając ciałem o podłogę.

Nikt jednak z nas nie miał powodu do radości. Nie w momencie, gdy wśród nas leżało ciało naszego kompana. Puste, zimne, bez dechu…

Kątem oka ujrzałem, jak Ragnar pada na kolana przy ciele Mole’a, a Xsarvo wbija po raz ostatni miecz w trupa i warczy coś cicho pod nosem. Mój wzrok padł na Marę, która słaniając się na nogach, tak jakby uszło z niej całe powietrze, zatoczyła się pod ścianę i osunęła się po niej. Powoli podszedłem i przyklęknąłem przy niej, nie chcąc jej się narzucać. Przemogłem się jednak, i zapytałem:

- Mara… wszystko w porządku? – bogowie, jak teraz o tym pomyślę, to zabrzmiało to tak idiotycznie… jak mogło cokolwiek być w porządku? Straciliśmy towarzysza, na wszystkich bogów…

Mara w odpowiedzi pokręciła głową, a sekundę później ze łzami w oczach rzuciła mi się na szyję i mocno wtuliła we mnie. Nie mówiąc ni słowa, przyciągnąłem ją i przytuliłem do siebie. Nie odzywałem się – wiedziałem i czułem, że w tym momencie potrzebna jest jej bliskość drugiej osoby, a nie zbędny komentarz, jeśli wierzyć jej łkaniu i wstrząsającymi jej ciałem dreszczami.

Nie wiem, ile czasu trwaliśmy w tej pozie. Dopiero gdy dziewczyna uniosła głowę rozglądając się na boki, i ja odwróciłem się, by dojrzeć, że Ragnar i Xsarvo zabrali się za rewizję domu grabarza, której wcześniej nekromanta raczył nam odmówić. Właśnie przetrząsali sypialnię.

Tedy więc podnieśliśmy się z kolan i poszliśmy w ich stronę. W momencie, w którym stanęliśmy w drzwiach, nasz gburowaty towarzysz akurat wyszperał jakieś fotografie z jednej ze skrzyń. Na jednym z nich widniały postacie, które bez problemu mogliśmy rozpoznać – grabarz i chłopak, którego szczątki spotkaliśmy pod ziemią.

- To… to jest ten sam chłopak, którego znaleźliśmy w katakumbach. Ten, którego zabił pająk. – Mara drżącym głosem potwierdziła moją myśl. Nikt na szczęście nie skomentował roztrzęsionego tonu rudowłosej.

Dalsze przeszukanie sypialni nie przyniosło nam niczego, prócz stosu książek o nekromancji leżących na biurku obok drzwi. W jednej z nich znaleźliśmy mapę całego regionu z zaznaczoną na niej lokalizacją opisaną jako Krucza Twierdza.

- Ja… myślę, że powinniśmy zrobić coś z tymi książkami… - Mara wskazała palcem na stosy tomów. – Nie chcemy chyba, żeby za parę tygodni pojawił się tutaj kolejny nekromanta…

Spojrzałem na opasłe tomy z obrzydzeniem. Jak można było w ogóle praktykować tak czarną magię, i to jeszcze w takich niecnych celach, do tego terroryzując całą niewinną wioskę?!

- Proponuję je spalić. – mój zdecydowany ton nie zostawiał nawet cala marginesu na sprzeciw czy inne argumenty. Kątem oka dojrzałem, jak dziewczyna posyła mi niewielki uśmiech, a chwilę później wszystkie książki ochoczo spowijał płomień wciąż płonącego w kominku ognia.

Do rewizji w tym momencie pozostał nam tylko schowek, w którym wyszliśmy z podziemi. Wchodząc do niego, uderzyło nas coś, czego nie zarejestrowaliśmy wychodząc z katakumb. A mianowicie fetor rozkładającego się ciała.

Spojrzeliśmy z Xsarvo i Ragnarem po sobie, po czym zgodnie wbiliśmy miecze pod wieka skrzyń i podważyliśmy je do góry. Widok, jaki zastaliśmy, był iście groteskowy, dlatego oszczędzę szczegółów… dość powiedzieć, że stan zwłok ledwie pozwolił na ich identyfikację. Niemniej, wiedzieliśmy kogo znaleźliśmy. W skrzyniach leżał prawdziwy grabarz Raul wraz ze swoją żoną, którą znaleźliśmy na pozostałych zdjęciach. Oboje zamordowani z zimną krwią, wrzuceni w skrzynie i przykrycie cienką warstwą ziemi.

Odgłos wstrzymywanego odruchu uświadomił mnie, że nasza bardka długo tego fetoru nie zniesie, dlatego zgodnie opuściliśmy wieka skrzyń. Xsarvo nie bacząc na nic skierował się prosto do wyjścia, lecz ja, będąc szybszym skutecznie zablokowałem mu wyjście.

- Chwila, moment. Nie zapomniałeś o czymś? Uważam że powinniśmy pochować Mole’a. Zasłużył na to…

Xsarvo spojrzał tylko na mnie swoim przenikliwym wzrokiem żółtych oczu.

- Rób co chcesz… - odparł beznamiętnie, wymijając mnie i wychodząc z domku. Mara podążyła za nim, rzucając mi przepraszające spojrzenie. Akurat jej nie winiłem – wcześniejsza reakcja świadczyła, że dziewczyna musiała zażyć świeżego powietrza. Podszedłem do Ragnara, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Chodź. Zabierzmy stąd Twojego brata. – z tymi słowy podnieśliśmy ciało pół-orka, po czym skierowaliśmy się na zewnątrz, gdzie pod bacznym okiem obserwującej nas spod wyszczerbionego płotu bardki pochowaliśmy z honorem Mole’a, jak bohaterski zwyczaj nakazywał. Przez cały czas nikt się nie odzywał, atmosfera mimo pięknego poranka była przytłaczająca…

Kierując swe kroki ku siedzibie wójta, cała nasza czwórka milczała. Nikt z nas nie był chętny do jakiejkolwiek konwersacji. Tak jakby nad naszą drużyną unosiła się w powietrzu burza, podczas gdy nad całą resztą słońce świeciło jak gdyby nigdy nic.

Rozmowa z wójtem również nie była łatwa. Tym bardziej, że wójt na wieść o nekromancie zareagował tak, jakby była to jakaś codzienność, śmierć grabarza skwitował krótkim „będą musieli przysłać nam nowego grabarza…” a fakt, iż Mole poległ przy wykonywaniu zadania podsumował:

- Cóż, w Waszym fachu taka norma, że co jakiś czas ktoś ginie…

Te słowa zadziałały na mnie jak płachta na byka. Zanim ktokolwiek z naszych pozostałych kompanów zdołał zareagować, miecze Xsarvo i mój były wbite w sam środek wójtowego biurka, a sam wójt Albert był już przyduszony „za szmaty” do ściany, moja ręka tuż przy jego szyi…

- Straciliśmy towarzysza znajdując nekromantę tuż pod Twoim przeklętym nosem, a Ty śmiesz mówić że strata kompana to jest norma?!

- Randal, odpuść! On nie jest tego wart! – błagalny ton Mary zadziałał na mnie jak kubeł zimnej wody prosto na głowę. Zerknąłem na nią przez ramię, a widząc, iż dziewczyna mówi całkowicie poważnie, puściłem wójta dbając o to, by przyłożył głową o ścianę, po czym wyciągnąłem miecz i wzburzony opuściłem progi wójtowej siedziby, zostawiając kwestie rozliczenia pozostałym kompanom. Sekundę później, dzierżąc kaletę z brzęczącą zawartością, do mojego boku dołączył Xsarvo, a Ragnar chwilę po nim. Jedynie Mara wychodząc obróciła się w progu i na odchodne rzuciła:

- W podziemiach… leży ciało chłopaka, syna grabarza, zabierzcie go stamtąd i pochowajcie z rodzicami… Nie zasłużył, żeby zgnić w zapomnieniu.

- Zajmiemy się i tym. – padła odpowiedź na pożegnanie.

Po rozdzieleniu złota, które otrzymaliśmy za wykonanie zadania, szybką i jednogłośną decyzją doszliśmy do wniosku, że bez sensu jest dłużej zostawać w wiosce i lepiej od razu ruszyć do Wrót Baldura aby zgłosić Gildii obecność nekromanty na terenie. Skierowaliśmy się więc ku karczmie, aby odmeldować swój pobyt.

Karczmarka Elizabeth nie mogła ukryć wdzięczności, gdy Ragnar poinformował ją o zażegnaniu problemu. Jednak po chwili padło pytanie, które musiało paść:

- A gdzie Wasz towarzysz? Była Was piątka…

- Brat… brat zginął podczas wykonywania zadania… - półprzytomny głos Ragnara był ledwie słyszalny, ale wystarczył, aby karczmarka wskoczyła na kontuar i ryknęła na całą salę:

- Ej! EJ, CISZA NA SALI!

Cała sala zamilkła jak jeden mąż.

- Pragnę wznieść toast za jednego z bohaterów obecnej tu drużyny, który poświęcił swe życie, by dopełnić misji i uwolnić naszą wioskę od problemu z nieumarłymi! Wypijmy zdrowie Mole’a, niech mu ziemia lekką będzie!

Przez salę przebiegł pomruk szacunku i uznania dla naszego poległego kompana, po czym na zwyczajową minutę zapadła kompletna cisza. Dopiero po tym czasie karczmarka zeszła z kontuaru i zwróciła się do nas, proponując nam wynajęcie koni, które skróciłyby czas podróży.

- Dzięki nim do Wrót Baldura dotrzecie w trzy dni. Droga na piechotę to tydzień marszu. Jak dotrzecie na miejsce, zostawicie je w karczmie U Billy’ego – to mój dobry znajomy, zajmie się nimi.

Przystaliśmy na ofertę Elizabeth – skrócenie drogi o połowę było bardzo kuszącą propozycją.

Konie, które otrzymaliśmy od karczmarki, okazały się dobrze utrzymanymi i przyjaznymi stworzeniami. Z uśmiechem poklepałem mojego karego wierzchowca po pysku, na co ten odpowiedział mi wesołym rżeniem. Spojrzałem ponad pyskiem konia i dojrzałem, jak Mara z zachwytem tuli się do niewielkiego gniadoszka, który to również zdawał się cieszyć z uwagi poświęcanej mu przez bardkę. Dziewczyna złapała mój wzrok, po czym zdawała się spłonąć rumieńcem i schowała się za zwierzaka.

Po całym dniu podróży zatrzymaliśmy się na niewielkiej polanie i rozbiliśmy obozowisko na noc. Po opadnięciu wszystkich emocji wszyscy są małomówni i nie w nastroju. Wszelkie odzywki są krótkie i odnoszą się do koniecznych czynności: „pójdę po drewno”, „zajmę się jedzeniem”, „zadbam o konie”. Byle tylko nie poruszać tematu tego, co się stało…

Nie wiem, co czeka nas dalej. Pomimo, iż jesteśmy „drużyną na chwilę”, to więzi chyba zadzierzgnęły się na tyle, że przykro będzie się rozdzielać. Niemniej musimy brać pod uwagę, że mogą rzucić nas na dowolny front. Wszystko okaże się, gdy dotrzemy do miasta i złożymy wizytę w siedzibie Gildii.

niedziela, 27 czerwca 2021

Nemeria I

 Było zimno i wilgotno. Podłoga klatek nie była nawet wyściełana materiałem, czy wysypana słomą, jak robią tą handlarze z klatkami dla zwierząt by uchronić je przed zimnem. Siedziałam skulona w kącie, blisko Annuna próbując zagarnąć jak najwięcej bijącego od niego ciepła. Kto by pomyślał, że ogar piekielny może zastępować domowe palenisko?

Musiałam zasnąć, bo następne czego byłam świadoma, to odgłosów walki dobiegających zza drzwi. Przez chwilę rozbudziła się we mnie mała iskierka nadziei. Może zaginęło więcej osób, a banda kretynów wreszcie wyhodowała coś bardziej męskiego niż ego i postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce?

Zwinęłam się mocniej w sobie, kiedy przez odgłosy ścierających się broni przebił się wrzask. Pełen bólu, strachu i rozpaczy wrzask, od którego ciarki przeszły mi po całym ciele a ogon mocniej zwinął się po sukienką i przycisnął do tułowia.

Chwila ciszy. Teraz nawet dźwięki walki ucichły. Do moich uszu docierał jedynie mój własny oddech i ciche warczenie i burczenie Annuna, który najprawdopodobniej znów był głodny. Kilka kropel wody opadło i rozbryzgnęło się na podłodze.

Dźwięki znowu wróciły, ktoś rozmawiał na korytarzu, a odgłosy kłótni niosły się echem. Zbliżyłam się do krat, by spróbować usłyszeć coś więcej. Co najmniej dwóch mężczyzn, sądząc po krzykach.  Lekko zmieszana odwróciłam się w stronę Annuna.

– Myślisz, że mogą pomóc? – zapytałam.

Ogar jedynie warknął poprawiając się na swoim miejscu w kącie klatki i przymykając płonące ślepia.

– Jak zawsze pomocny… – westchnęłam. Nie miałam pojęcia co ściągnę na siebie krzycząc, czy wołając o pomoc. Diabelstwo w klatce… cóż to niemal pewna szansa, że skończę jako przedmiot pośmiewiska. Zaciskając zęby z frustracji i chowając ogon najlepiej jak to możliwe poniosłam głos.

– Hej! Wy tam! – krzyknęłam, mając nadzieję, że pozbyli się wszystkich hobgoblinów, które kręciły się w pobliżu. Przez chwilę słychać było odgłosy kroków i cichy szmer rozmów. Po chwili z drugiej strony drzwi dobiegł głośny łomot. Ewidentnie ktoś próbował je wywarzyć. Wzdrygnęłam się słysząc ciche stęknięcie bólu. Następny huk był nieco słabszy również nie skończył się na otwarciu drzwi. Dopiero trzecia próba, sądząc po odgłosach, obejmująca zabawę wytrychem, sprawiła że zamek otworzył się z cichym kliknięciem.

Kiedy drzwi się otwarły, na progu stał, uśmiechający się krzywo, mężczyzna. Płowe włosy miał roztrzepane i posklejane od potu, sięgające szczęki, przez co wystawały spod nich lekko szpiczaste uszy. A więc pół-elf. Tuż za nim stał dość zmaltretowany palladyn, sądząc po zbroi. Doskonale rozpoznałam moment w którym dostrzegli Annuna. Pół-elf cofnął się o krok, a dłoń palladyn powędrowała do miecza.



Wzięłam głęboki oddech, kiedy zaczęła narastać we mnie panika.

– Do wszystkich bogów, co to jest!? – zapytał Palladyn.

– Piesek – sarknęłam i niemal w tej samej chwili usłyszałam jak ostatni nieznajomy mówi „diablęcie”.  Gorycz podeszła mi do gardła, ale zdusiłam ją w zarodku, zanim stres zdążyłby pogorszyć sytuację. „To coś”, czyż nie powinnam już przyzwyczaić się do tego określenia?

– Piesek? – najwyraźniej Palladyn nie usłyszał swojego towarzysza, który wciąż pozostawał dla mnie niewidoczny, a całą swoją uwagę skupił na Annunie.

– Tak, piesek – byłam już mocno zirytowana i przestraszona. Dlaczego nie mogli mnie po prostu wyciągnąć, zamiast stać tam i gapić się jak banda osłów? Ogar znów się zbudził powracając do życia. Lochy wypełnił jego warkot, a w mojej głowie na nowo rozpoczęła się stała mantra „zabić, rozerwać, rozszarpać, krew, mięso”. Gdyby nie fakt, że klęczałam na tych przeklętych kamieniach, prawdopodobnie teraz bym upadła.

– Wybacz, ale Piekielnego Ogara nazywasz pieskiem?! – Wciąż stali, wciąż się gapili…

– Tak… Jest mój, co w tym złego? – Jakby próbując dodać sobie nieco odwali, przysunęłam się bliżej klatki Annuna. Chciałam udawać, że dreszcze które pełzały po moim ciele są jedynie wynikiem zimna.

– Po prostu jestem niesamowicie zaskoczony… – prychnęłam pod nosem. Zupełnie jakby przypisywanie mojemu gatunkowi wszystkich możliwych piekielnych atrybutów nie było normą.

– Nie ty jeden… – mruknęłam, przypominając sobie dzień, w którym zyskałam Annuna. Nie chciałam tego, byłam przerażona ogromną piekielną bestią, która warczała i szczerzyła kły. Do stu piekieł, miałam zaledwie szesnaście lat! Ale On uważał to za niesamowicie zabawne. Piekielny ogar, dla „Jego” piekielnego dziecka.

Ostatni mężczyzna przecisnął się do przodu i oparł się o klatkę. Wyglądał okropnie. Klatkę piersiową, nie chronioną przez żaden pancerz, a jedynie ciemne, wężowe łuski, znaczyły świeże rany po mieczu, mięśnie drgały mu, jakby w każdej chwili miał runąć na podłogę, ciemne włosy miał mokre i zlepione krwią, której zapach niemal natychmiast uderzył mnie w nos. Najdziwniejsze były jednak oczy, zanim opuściłam wzrok w spanikowanym odruchu zobaczyłam jeszcze słabe migotanie w złotych tęczówkach. A więc Yuan-ti… Naprawdę zaskakująca kombinacja.

– Skąd się tu wzięłaś? – Wzdrygnęłam się na dźwięk płynnego infernalu, którym przemówił. Jedyna osoba, która nadawała temu językowi choć odrobinę pozytywny wydźwięk nie żyła od lat...

– Złe miejsce, zły czas… – odpowiedziałam instynktownie przechodząc na infernal.

– Jak długo tu siedzisz? – Rozejrzałam się wymownie wodząc wzrokiem po gołych, kamiennych ścianach.

– Skąd mam wiedzieć. Ciężko tutaj liczyć upływ czasu, nie sądzisz? – warknęłam. Siedzenie po drugiej stornie metolowych krat, kiedy tych trzech się na mnie gapiło, było… irytujące.

– Szarpać, gryźć… jeść. – Annun wstał ze swojego miejsca i teraz dosłownie ślinił się tuż przy spanikowanym pół-elfie.

– Annun… – warknęłam, starając się by mój głos się nie łamał. Naprawdę nie miałam pojęcia ile już tu siedzieliśmy, a nie chciałam mieć tutaj puszczonego luzem, rozjuszonego, piekielnego ogara o pustym żołądku.

– Mięso. – Westchnęłam cicho zastanawiając się co począć.

– Słyszałam odgłosy walki. Macie tam jakieś trupy? – Annun pewnie zdecydowanie bardziej preferowałby ciepłe, żywe mięso, ale w obecnej sytuacji hobgobliny powinny wystarczyć. Niespodziewanie cała trójka spięła się i popatrzyła po sobie.

– Za dużo – przyznał palladyn.

– O jednego za dużo…

A więc stracili kogoś ze swoich… Ten krzyk, to musiało stać się wtedy. Udając, że niczego nie zauważyłam, odwróciłam się do Annuna i posłałam mu ostre spojrzenie.

– Annun, spokój! Będzie jedzenie – warknęłam.

– Kto cię tu zamknął? – barbarzyńca po raz kolejny zwrócił na siebie moją uwagę. Wciąż nie przeszedł na wspólny i zastanawiałam się, czy robi to z poczucia kultury, czy może nie chce żeby jego towarzysze o czymś wiedzieli? To zaczęło się robić coraz bardziej interesujące.

– Hobgobliny – odpowiedziałam zgodnie z prawdą – Zmyślne diabelstwa jak najdą cię całą hordą.

Uśmiechnęłam się półgębkiem cały czas unikając patrzenia mu w oczy.

– Powiedziało diabelstwo. Bardzo ironiczne. – Parsknęłam cicho, ale nie odpowiedziałam. Yuan-ti odwrócił się do swoich towarzyszy i, wracając do wspólnego polecił:

– Przeszukajcie hobgobliny, gdzieś powinien być klucz.

– Robi się… – Palladyn miał już wychodzić, kiedy zawahał się na progu i odwrócił w naszą stronę. Widziałam jak jego twarz ciemnieje w smutku.

– Mam jeszcze tylko jedną prośbę panowie, co jak co, ale Marę musimy stąd zabrać… i musimy znaleźć jakieś latarnie.

A więc miała na imię Mara, co?

– Ragnar, chodź przeszukamy tych skurczy synów…

Nie udało mi się wyłapać więcej z rozmowy palladyna i pół-elfa, bo barbarzyńca znowu skupił na mnie swoją uwagę.

– Po co weszłaś tutaj, do tego miejsca?

– Nie weszłam, miałam to nieszczęście, że… – zawahałam się przez chwilę zastanawiając się ile mogę ujawnić i w jaki sposób to zrobić. – Spałam.

– W jaki sposób tutaj… nie weszłaś? – Barbarzyńca skrzywił się. Cała jego postawa pokazywała jak bardzo mi nie wierzy. Rozumiałam to. Mówił brać mnie za głupie dziecko, które szwendało się po opuszczonej kopalnie dla rozrywki i przypadkiem natknęło nad hobgobliny… och jak bardzo się mylił.

W tej samej chwili do pomieszania ponownie wszedł pół-elf z dumnym uśmiechem niosąc klucz, który musiał znaleźć w truchłach.

– Przepraszam, proszę mnie przeprosić. – z wdziękiem wcisnął się pomiędzy Yuan-ti a moją klatkę. Nie udało mi się zdusić chichotu, ale szybko się opanowałam i skupiłam na pytaniu.

– Wiesz… Kiedy wieśniacy spalą ci dom nie za bardzo masz gdzie mieszkać… – Mentalnie skarciłam się, kiedy mój głos załamał się do nerwowego chichotu. Nie chciałam tego pamiętać. Widok słupa dymu unoszącego się na granicy lasu, płomienie liżące drewnianą konstrukcję. Panika, kiedy wbiegałam do środka, przed otwór w którym kiedyś były drzwi. W środku było już gęsto od ciemnego, duszącego dymu. Diabelstwa mogły być odporne na ogień, ale nikt nie powiedział, że nie możemy się udusić z braku powietrza.

– Nocowałam w kopalniach… – Chciałam by brzmiało to jak najbardziej trywialnie. Odrzucić to jako coś oczywistego… Żeby nie zadawali pytań.

– Powiedź tej koleżance, w tym języku, że zaraz ją uwolnię. – Musiałam zasłonić usta ręką, żeby nie wybuchnąć śmiechem… cóż naprawdę musieli nieźle oberwać od hobbgoblinów, żeby aż tak nie kontaktować.

– Słyszę cię i rozumiem, spokojnie – odpowiedziałam przechodząc na Wspólny.

– O! Mówisz normalnym językiem. – Pół-elf wyglądał na autentycznie zaskoczonego, a ja zaczęłam się zastanawiać, kto wpadł na pomysł, żeby zebrać ich wszystkich w grupę?! Przecież to jak proszenie się o katastrofę.

– Tak! Witałam się z wami… Wołałam was! – warknęłam zirytowana. Jeśli tylko uda nam się wydostać z tej dziury, od razu uciekam. Nie ma opcji, żebym została z nimi dłużej, niż jest to potrzebne do przeżycia.

Kiedy drzwi klatki były już otwarte wyszłam powoli przeciągnęłam się, czując jak powoli przeskakują wszystkie kości w moim ciele.  Klatka mogła być na tyle duża, by poruszać się w niej na boki, ale wysokością na pozwalała nawet całkowicie się wyprostować.

Pół-elf w tym czasie przeszedł do klatki Annuna. Z lekką obawą patrzyłam jak ogar się zjeża, a w mojej głowie pojawiała się na nową mantra. Zeżre, rozerwę, pożrę.

– Annun, spokój! – warknęłam, a potem błysnęłam oczami, wysyłając nieme ostrzeżenie w kierunku chowańca. Jeśli dałabym się mu kontrolować, to byłby mój koniec. Piekielne ogary byłyby w stanie rozszarpać każdego, kto wydawał się im słaby, nawet jeśli byłby to ich Pan.  Ich lojalność zawsze stała tylko i wyłącznie po Jego stronie.

Słaba. Miałam świadomość, że mnie wyczuł. Wyczuł strach, którym ogarniało mnie to miejsce, ta sytuacja i ci nieznajomi, szczególnie Yuan-ti.

Wsunęłam się między pół-elfa a klatkę i przykucnęłam tak by znaleźć się na linii wzroku Annuna. Oczy, w których płonął piekielny ogień patrzyły na mnie z takim głodem i nienawiścią, że przez chwilę rozważałam pozostawienie go tu… Nawet jeśli nasz pakt miałby rozerwać mnie na strzępy.

– Annun spokój! – powtórzyłam po raz setny, bo co innego mogłabym zrobić. Zawsze robił co chciał i jak chciał. Pomagał tylko wtedy gdy było mu to na rękę, czyli prawie nigdy.

Zbyt zawstydzona tym, że nie potrafię utrzymać pod kontrolą nawet własnego chowańca, nie byłam w stanie spojrzeć na przerażonego blondyna obok mnie. Dłonie mu się trzęsły, gdy majstrował przy zamku, a ja modliłam się jedynie, by Annun nie rozerwał mu gardła.

W chwili, gdy tylko zamek szczęknął, ogar uderzył w drzwiczki i wyrwał się do przodu, taranując pół-ela i znikając za drzwiami. Sądząc po odgłosach, które doszły do nas chwilę później, już dorwał któreś ze zwłok. Kątem oka obserwowałam jak barbarzyńca podnosi się na nogi, cały czas opierając się na ścianie. Cały drżał, jakby nawet tak prosta czynność wymagała od niego niesamowitych pokładów energii. Obserwowałam go uważnie, kiedy powoli, niemal w ślimaczym tempie kierował się w stronę drewnianych drzwi po przeciwnej stronie korytarza.

Palladyn podążył tuż za nim w ramionach trzymając bezwładne, martwe ciało dziewczyny. Sądząc po ubraniu, musiała być bardką. Pierś i brzuch znaczyły trzy, głębokie rany, a materiał wokół zalany był krwią. Czerwona stróżka z kącika ust ginęła w, przerzuconym na ramię rudym warkoczu. Trzymał ją przy sobie, drżącymi ramionami, nieświadomie pochylając głowę w stronę jej twarzy.

– Powinieneś odpocząć – zwrócił się w kierunku, słaniającego się na nogach barbarzyńcy, który akurat przyglądał się szafce tylko po to by po chwili bez słowa opaść na duże, sklecone naprędce łóżko. Naprawdę musiał ledwo trzymać się na nogach, skoro tak szybko zasnął. 

Ostrożnie przecisnęłam się obok stojącego w drzwiach Palladyna, a potem odwróciłam na pięcie i spojrzałam na swojego chowańca,

– Annun, czekasz przed drzwiami! – nakazałam. Znając moje szczęście, bez wyraźnego polecenia, ogra szybko znudziłby się przesiadywaniem na korytarzu, i postanowił wpakować nas w kłopoty choćby dla samej swojej rozrywki. Jakby w odpowiedzi na moje myśli pół-elf z wyraźnym barkiem instynktu samozachowawczego wyciągnął rękę w stronę warczącego stworzenia.

Czy oni wszyscy mieli jakieś cholerne parcie na śmierć albo trwałe okaleczenie?!

– Lepiej go nie dotykaj – ostrzegłam, kiedy tylko w mojej głowie pojawiła się jasna wiadomość co do zamiarów Annuna… jeszcze chwila i idiota przede mną skończyłby bez ręki.

Kiedy Palladyn zatarasował drzwi własnymi plecami, ułożyłam się w najdalszym kącie tak, by cały czas mieć na oku całą trójkę, zwłaszcza palladyna i barbarzyńcę, którzy podświadomie stanowili największe niebezpieczeństwo. Jeśli wyjdziemy stąd żywi, znikam jak tylko nadarzy się sposobność. Trzymanie się z tą grupą, to proszenie się o śmierć.